Negocjator. Rozdział pierwszy
Żeby nie było, że żyję w cichej rozpaczy, smakując jeno swoje klęski, wkleję Wam, jak ogłosiłem w tytule, pierwszy z rozdział powieści, którą piszę. Niech będzie, że z okazji przekroczenia granicy setnej strony. Okazja dobra, jak każda inna. Rozdział nosi tytuł "Dziecko szczęścia", co jasno wskazuje, że nie będzie to powieść autobiograficzna. Znalazłem, niejako przy okazji, odpowiedź na nurtujące mnie samego i pewnie mniej pobłażliwych czytelników pytanie, po co piszę? Otóż, piszę z takiego samego powodu, z jakiego jem śniadania. Niby mógłbym się obejść, doczekując obiadu, ale przyznacie, że to marny i niesmaczny pomysł. Wklejam tekst tylko na tablicy w Szkole Nawigatorów, jako uczeń, czy diabli wiedzą kto.
Przy okazji błagam tajemniczego klikacza, żeby nie klikał i nie nabijał licznika. Ewentualnych czytelników ostrzegam, że to całe szesnaście stron.
"Negocjator"
1. Dziecko szczęścia 1/2
Herbert biegł, pędził, szare pnie drzew umykały na boki, drobny kaszkowaty grad siekł go po delikatnej, starannie ogolonej, teraz wykrzywionej grymasem zmęczenia twarzy. Poły czarnego, obwiedzionego szkarłatną lamówką płaszcza przynależnego negocjatorom, trzepotały w rytm kroków uciekiniera. Wreszcie dotarł do bramy - żelaznej, potężnej, z kutymi różami, z krzyżem. Była otwarta na oścież, za nią łuk ceglany - strzelisty, a wewnątrz ciężkie drzwi z klamką mosiężną, zbyt wielką, wypolerowaną niezliczonymi dłońmi. Dalej przedsionek, krata, jakieś misy kamienne, muzealne.
Zatrzymał się w progu, by okiełznać oddech. Bo jakże tak, po azyl z oddechem parującym, prawie smoczym. Za kratą siedzieli ludzie, rzędami w ciemnych ławach, w obcym śpiewający języku. Chwycił się stalowych prętów, zgięty w pokłonie, którego zażądała przepona. Nim wyprostował się ponownie, zwalczył narastający dreszcz obrzydzenia. Żył ze słów i nie cierpiał, fizycznie nie znosił dźwięków mowy, której nie rozumiał. Jedna jest mowa angielska, świetna i powszechna, a ci nawet nie po polsku, tylko wzniośle, jakby łacina wywyższała ich, niosła ku stropowi, gdzie wymalowani święci bujali w obłokach.
Kobieta w czerwonym płaszczu odwróciła się ku niemu i Herbert ujrzał siebie jej oczami. Był obcym, w przedsionku świątyni przygładzającym mokre włosy, otrzepującym płaszcz z wody. By ich spojrzenia nie spotkały się, a także, by zatkawszy mokrym rękawem usta, stłumić zbliżający się atak kaszlu, odwrócił się ku drzwiom drewnianym, okutym stalą, jakby chciał sprawdzić, czy jego dobre, prawie doskonałe życie przybiegło w ślad za nim, do kościoła, którego wieże widział codziennie z okien swojego apartamentu.
Pragnął wejść niepostrzeżenie, doczekać w ostatniej ławce końca mszy. Trwać, poruszając ustami niczym łacińska ryba. Nic z tego. Ledwie wchłonął go chłód, ledwie owiały, walczące o prymat wonie: kamienia, wilgotnych tynków i świec płonących, a już wszystkie twarze, jakby wiedzione przykładem ciekawskiej damy, odwróciły się ku niemu. Przymuszony spojrzeniami, ruszył niezręcznie, bokiem, wzdłuż ściany, by przycupnąć na zbyt niskiej ławce, koło poczerniałej ze starości drewnianej budki konfesjonału, z okienka, której zwieszał się błyszczący fioletowy szalik.
Widząc, dokąd się kieruje, ludzie stracili zainteresowanie, zupełnie jakby ukłonił się i przedstawił, a pieśń, załamana pod ciężarem jego nagłego wkroczenia, na powrót wygładziła się, nabrała mocy i popłynęła pod beczkowate sklepienie. Otulił się płaszczem i usiadł ostrożnie.
- Co cię sprowadza synu? – spytał po chwili milczenia mężczyzna ukryty w budce. Herbert drgnął zaskoczony.
- Mój ojciec nie żyje, kim jesteś? – szepnął w odpowiedzi.
Tamten westchnął ciężko i wyszedł z kryjówki. Był ogromny. Nawet wśród gwardzistów budziłby respekt, ale czarna, spłowiała i połatana suknia, w jaką był odziany, sprawiała raczej żałosne wrażenie. Patrzył uważnie w oczy przybysza, gdy ten wypowiadał formułę prośby o azyl, a potem poprosił Herberta, by ten podążył za nim. Śpiew wiernych znowu przycichł, gdy zgromadzeni pilnie śledzili ich kroki.
Nie skierowali się spodziewał w stronę przykrytego białym obrusem stołu, za którym stał z rozłożonymi rękoma, wypatrujący czegoś na suficie, przysadzisty mężczyzna w okularach i gdzie piętrzyła się dziwaczna pozłacana konstrukcja z czerniawym obrazkiem pośrodku.
Potężny przewodnik otworzył niskie drzwi i przepuściwszy go przodem, zamknął je starannie. Znaleźli się w ciasnym, szczęśliwie, wysoko sklepionym, pomalowanym na biało korytarzyku i Herbert nabrał pewności, że tamtenwykorzysta okazję i walnie go tą swoją niedźwiedzią łapą w łeb. I tak się stało.
* * *
Ocknął się w półmroku. Przez małe zakratowane okienko wpadało nieco światła ulicznej latarni. Był sam. Leżał na wąskim, jakby szpitalnym łóżku, pod głową mając własny, wciąż wilgotny płaszcz. W pokoju, poza posłaniem nie było innych mebli. Na wprost widział jasną plamę drzwi. Nie był skrępowany. Usiadł, pokręcił głową, rozmasował kark i zwlókł się z twardego materaca. Jęknęły uwolnione od ciężaru sprężyny.
Przez wąskie, głębokie niczym otwór strzelniczy okienko ujrzał znajomą, nadal otwartą na oścież bramę. Wiatr szarpał, potrząsał nagimi gałęziami strzegących jej drzew. Mokry asfalt był zasłany liśćmi, ułomkami gałęzi, które okazały się zbyt kruche, by ugiąć się przed niedawną nawałnicą. Tuż za szerokim, białym pasem granicy przyczaił się czołg. Stalowy pancerz lśnił w elektrycznym świetle i z perspektywy okienka maszyna przypominała wielkiego czarnego żuka. Żadnych papierosowych ogników, krzątających się żołnierzy, czy uchylonego włazu. Nic poza milczącą groźbą, która zgodnie z prawem nie mogła zostać wypowiedziana.
Martwa obecność maszyny bojowej wydała mu się kabotyńskim gestem, jak rzucone na odchodne przekleństwo wyrażające bezradność. Nawet wieżyczka była odwrócona tak, żeby lufa nie rzucać cienia na linię granicy.
Wykonał kilka wymachów ramion, skłonów i przysiadów. Uznał, że wszystko jest w porządku, przynajmniej z jego ciałem. Ból w potylicy był znośny, nieco mdły, ale po ciosie pozbawiającym przytomności, spodziewał się gorszych następstw. Przejrzał w pamięci symptomy wstrząsu mózgu, ale poza bólem, nie potrafił przypisać sobie żadnego, przynajmniej z tych, które zapamiętał.
Podszedł do zamkniętych drzwi i przez chwilę pilnie nasłuchiwał. Z oddali dobiegał odgłos rozmowy, ale był tylko nieczytelnym szmerem i poza tym, że wyróżnił trzy męskie głosy, nie dowiedział się niczego. Zastukał knykciami w pomalowane na biało deski, a potem trzy razy uderzył w nie otwartą dłonią. Odczekał chwilę i gdy stracił nadzieję na jakąkolwiek reakcję, usłyszał przeraźliwe ziewnięcie.
- Czego? – spytał głos przepełniony absolutnym znudzeniem.
- Lać mi się chce – odparł zgodnie z prawdą.
- Pod łóżkiem – bardziej wyziewał, niż powiedział nieznajomy.
- Mam szczać pod łóżkiem? – zdziwił się, słysząc taką propozycję.
- A tylko spróbuj! Wszystko masz pod łóżkiem. Nie udawaj głupiego i daj człowiekowi spać.
- Ale ciemno – nie dawał za wygraną.
- To włącz światło – warknął zaspany strażnik i Herbert usłyszał, że układa się na czymś, co zaskrzypiało przeraźliwie. Prozaiczność tych odgłosów, obojętność i znudzenie ziewacza, paradoksalnie, natchnęły go delikatnym optymizmem. Najwyraźniej jego los został tak czy inaczej przesądzony i nie było w tym nic demonicznego czy zdradzieckiego. Na pytanie, dlaczego jest zamknięty i niezbyt składnie wyrażone żądanie, by strażnik sprowadził kogoś ważniejszego, usłyszał wspólną odpowiedź:
- Śpij, do cholery!
Zniechęcony do dalszej konwersacji, pomacał ścianę przy framudze i natrafił na płaski włącznik. Blade, niepewne światło popłynęło z mlecznobiałej, zawieszonej pod sufitem kuli. Pod łóżkiem znalazł metalowy garnek z uchem. Zdjął pokrywę, spodziewając się czegoś do jedzenia, ale naczynie było puste. – No tak – mruknął, odgadując sprytnie jego przeznaczenie.
Herbert skończył niedawno trzydzieści dwa lata, a już ponad rok mógł pysznić się tytułem Negocjatora czwartego stopnia. Na dodatek, co budziło starannie skrywaną zawiść, tak szybki awans zawdzięczał tylko i wyłącznie własnym zdolnościom, o czym wszyscy doskonale wiedzieli. Któż mógł forować człowieka pochodzącego ze skromnej sfery urzędniczej? Był okres, że po latach zbyt szybkich, w rozumieniu konkurentów, awansów, pokątnie szemrano, że od początku, od dnia, w którym Herbert, jako dziecko przekroczył próg Szkoły Negocjatorów jego promotorem był sam Mistrz. Jakaś niedowarzona głowa puściła nawet w obieg plotkę, że młody negocjator jest ni mniej, ni więcej, a synem Jana z Tarnowa.
Dla naszego bohatera, otaczająca go atmosfera zawiści nigdy nie miała większego znaczenia. Uszczypliwości zbywał wzruszeniem ramion, poniekąd rozumiejąc genezę strojonych przez konkurencję fochów. Ale w pełni, różnicę pojął dopiero wtedy, gdy porzuciwszy rozgwar niższych sal, sam poczuł się wyobcowany wśród siwowłosych współpracowników. Osiągnięcie czwartego stopnia wiązało się nie tylko z prestiżem, z odpowiednimi apanażami, służbowym apartamentem i władzą rozstrzygania sporów, wewnątrz Negocjatury, ale przede wszystkim całkowicie zmienił się zakres jego podstawowych obowiązków. Już nie codzienne konflikty, a synteza zachodzących procesów i analiza możliwych zagrożeń, stały się polem, na jakim pracował. Jako jeden z ośmiu, odpowiadał jedynie przed Mistrzem, który osobiście wyznaczał mu zadania i tylko on oceniał ich wykonanie.
Pewnego dnia, gdy odpoczywał w ogrodzie nad strumieniem, ukryty za ruchomym murem zielonych, opadających do ziemi wierzbowych gałązek, niechcący podsłuchał rozmowę asystentów Mistrza, przewidujących, że tuż po Janie z Tarnowa, właśnie Herbert trafi do raju nieśmiertelnych. – Jest za dobry – mówili, kręcąc głowami.
Zdziwił się wówczas niezmiernie, ponieważ nie uważał się nawet w połowie za tak dobrego jak oni, ale od tamtej pory coraz częściej myślał o tajemniczym wewnętrznym kręgu, o lotach do Centrum, stacjach orbitalnych i samej kuracji. Widywał awansowanych nieśmiertelnych, gdy nawiedzali świat, ale to w końcu byli starcy w młodych ciałach i poprzez to, wydawali mu się niepełni, niedopasowani, niczym ludzie, którzy dla wygody zakładają zbyt obszerne ubrania i muszą ratować się sprzączkami, paskami, szelkami... A on był młody.
Leżąc na łóżku, w pustej celi, zamknięty na klucz a przedtem poniżony przez osiłka w sutannie, przecież oddychał swobodniej niż kiedykolwiek, przynajmniej od dnia, gdy wiedziony ciekawością przeczytał osobiste zapiski Mistrza, które były niczym okrzyk zgrozy, starca, stojącego na granicy nieśmiertelności.
Ich przełożony miał dziewięćdziesiąt lat i nie był w stanie samemu dbać o porządek. Służenie mu było przywilejem negocjatorów czwartego stopnia. Lojalni, zaufani, oczyszczeni mentalnie z wszelkich słabości. Właśnie taki był Herbert do dnia, gdy znalazł na pulpicie otwarty tom i zamiast odłożyć „Słownik Czterech” na półkę, zapragnął sprawdzić, nad którym z uzasadnień dumał ich przywódca. Wtedy, czytając o trzech progach odpowiedzialnej wolności, zauważył na sąsiedniej stronicy odcisk zapisanych drżącą ręką Geniusza słów. Wiedziony lojalnością pospiesznie zamknął księgę i odstawił wolumin na półkę podręcznej biblioteki.
Jednak litery, ich odcisk, cień właściwie, nie dawały mu spokoju. Sama niefrasobliwość piszącego była niepokojąca. Wszak wkrótce miał się poddać kuracji, a księga wraz z całą biblioteką, przypaść jego następcy. Postanowił, racjonalizując własną ciekawość, podczas następnego dyżuru sprawdzić, czy tekst nie ma tajnego charakteru. - Jeśli tak – wmawiał sobie – ostrzegę Mistrza, że błąd, który nieświadomie popełnił, wyciągnięty na światło dzienne, może zaważyć na jego przyszłej pozycji w wewnętrznym kręgu.
Wrócił. Nie musiał nawet odczytywać, sylabizować treści z nakładających się na siebie odcisków liter. Gdy sięgnął po stojący na półce tom, wysunął się zza okładki plik szesnastu cienkich jak bibuła kartek. Spłynęły na purpurowy, właśnie czyszczony przez Herberta dywan i ułożyły się w wachlarz. Podniósł je ostrożnie drżącymi z przejęcia dłońmi. Nawet nie próbował bronić się przed pokusą. Stał, oparty o regał i czytał.
* * *
Herberta obudził potężnie zbudowany mężczyzna w roboczej kurtce, wyglądający jak rodzony brat księdza, który ogłuszył go poprzedniego dnia. Wstając z łóżka pomyślał nie bez pewnej złośliwości, że tych całych chrześcijan muszą tu nieźle karmić.
- Pójdzie ze mną. Przesłuchają. – powiedział nieznajomy. Najwyraźniej nie należał do ludzi gadatliwych, ani przesadnie dbających o poprawność swych wypowiedzi.
Korytarz, którym szli, był szeroki, jasny od panoramicznych okien, sklepiony łukowato i obwieszony kolorowymi obrazkami, przedstawiającymi modlących się ludzi. Po kilkunastu krokach przewodnik otworzył przed nim drzwi. Herbertowi, który na wszelki wypadek trzymał się za plecami olbrzyma, przyszło do głowy, że to sala przesłuchań, ale była to zwykła, niewielka łazienka.
- Może się umyć – bardziej stwierdził niż spytał przewodnik, wskazując wiszący na haku ręcznik, a potem wycofał się dyskretnie.
Herbert przejrzał się w lustrze, zmoczył i przygładził palcami włosy, a potem starannie umył twarz i ręce mydłem o lawendowym zapachu. Identycznie pachniał ręcznik. Zapach lawendy w pomieszczeniu był tak przemożny, że zakręciło mu się w głowie.
Przekonał się później, że na zapleczu świątyni wszystko pachniało albo lawendą, albo woskiem. Nic dziwnego, ponieważ w dobudowanych halach fabrycznych, produkowano lawendowe mydło, lawendowy proszek do prania, lawendowe środki czyszczące, a w innej, świece z prawdziwego pszczelego wosku. Najgorzej było w stołówce. Nim przywykł, jadł lawendową zupę, a chleb smarował masłem o zapachu gorącego wosku.
Właśnie do stołówki zaprowadził go milkliwy przewodnik. Herbert spodziewał się sali przesłuchań, gdzie skulony na niewygodnym krześle, miałby odpowiadać na pytania zakapturzonych postaci, a posadzono go przy długim stole pomiędzy ubranymi w czyste robocze kombinezony mężczyznami. Było tam też czterech księży, w tym jego niedawny oprawca. Łapami jak bochny kroił chleb, a przerwawszy tę chwalebną czynność na widok wchodzącego Herberta, uśmiechnął się przepraszająco.
Nikt o nic nie pytał i pojął, że na razie oczekują od niego, by zjadł swoją porcję zupy. Dopiero, gdy obecni niespiesznie zaspokoili głód, a kierownicy działów po krótkiej odprawie odeszli do swych codziennych zajęć, nadszedł czas przesłuchania, które okazało się zwykłą, pozbawioną szykan i napięć rozmową.
- Zwróciłeś się do brata Ruperta o azyl... – zaczął siedzący u szczytu stołu okularnik o twarzy tak okrągłej, jakby do jej projektowania użyto cyrkla. Takie oblicza negocjator widywał dotychczas jedynie u niektórych nieśmiertelnych. Znający się na rzeczy twierdzili, że to przejściowy efekt kuracji, ale obecność nieśmiertelnego, poza strefą byłaby sto razy dziwniejsza niż fakt, że o kościelny azyl poprosił negocjatator czwartego stopnia.
- Brat, jak pan go nazywa... – zaczął, ale Okrągłolicy poprawił go z uśmiechem:
- Ojciec, proszę.
- Ojcze, brat Rupert chyba źle mnie zrozumiał, bo w kodeksie brak wzmianki, że proszącego o azyl należy pozbawić przytomności niespodziewanym ciosem. – Mówiąc to, Herbert grzecznie skłonił się, w kierunku wyraźnie zakłopotanego olbrzyma.
- Zwróciłem bratu Rupertowi uwagę na niestosowność takiego zachowania. Niemniej rozumiem jego postępek, o tyle, że podobna prośba w ustach negocjatora czwartego stopnia mogła wytrącić go z równowagi. To pierwszy tego typu przypadek od czasów wielkiej przemiany.
- Myślałem, że to podstęp – wtrącił mrukliwy brat Rupert i dodał coś, co mogło być, ale nie musiało, przeprosinami i brzmiało jak „psam”.
Okrągłolicy ojciec Piotr - jak się przedstawił - złożył ręce niczym do modlitwy i po chwili milczenia stwierdził, że czując się odpowiedzialny za postępki swoich podwładnych, przyłącza się do przeprosin. Potem, nieco okrężnie, zaznaczając, że zwrócenie się o azyl nie wymaga usprawiedliwienia przez podanie przyczyn takiego kroku, które on miałby prawo ocenić, zapytał, czy jednak nie mógłby takich przyczyn, choć oględnie, wyłuszczyć. Herbert nie miał nic przeciwko temu.
- Szanowni ojcowie – zaczął – zdarzyło się, że przypadkowo posiadłem informacje, które tymczasem zachowam dla siebie, uniemożliwiające mi dalszą pracę w charakterze negocjatora, a powszechnie wiadomo, że służba ta nie zna pojęcia rezygnacji z zajmowanej funkcji. Informacje te sprawiły, że dalsze życie w kłamstwie przestało być możliwe. Znaczy się – moje życie – skonkretyzował zgoła niepotrzebnie.
Zapędził się, wspominając o kłamstwie, i oczywiście wszyscy się roześmieli. Rechotał nawet ojciec Piotr, a jego usta otwarte na kształt idealnej litery „o” odsłoniły garnitur zbyt idealnych, by mogły uchodzić za naturalne, zębów.
- Przecież jesteś negocjatorem! – zaśmiewał się, ocierając łzy. – Negocjator w krainie kłamstwa...
Śmiali się i śmiali. Może to nawet zabawne, jako paradoks, ale przecież nie do tego stopnia.
- Uspokójcie się, ojcowie i bracia – zaczął niezręcznie, próbując zatrzymać kaskady wesołości.
Efekt był taki, jakby dolał benzyny do ognia. Nawet Rupert, porzuciwszy pozę skruszonego przestępcy, ryczał basem, a głos miał tak byczy, że wiszący nad nimi żyrandol zadźwięczał stu czterdziestoma trzema kryształkami. W końcu się uspokoili, a Piotr zapytał Herberta, z jakiej kasty pochodzi, że jest tak wrażliwy na kłamstwo.
- Z urzędniczej - odpowiedział zgodnie z prawdą.
- To musiałeś się dobrze zapowiadać, jako chłopiec, że trafiłeś do szkoły negocjatorów – odezwał się milczący dotąd brodaty ksiądz, o dziwnie wydłużonych, jakby krokodylich szczękach.
Herbert nie odpowiedział, przypatrując się uważnie jemu, jak i jego sąsiadowi, jasnowłosemu młodzieńcowi o regularnych, acz nieco zbyt zaokrąglonych rysach, śmiejącemu się półgębkiem do opróżnionej przez siebie miski, z której nie spuszczał wzroku.
- On się nadal dobrze zapowiada – ryknął Rupert. – Tylko wcale nie negocjuje. Negocjuj negocjatorze!
- Zwróciłeś się o azyl i zgodnie z prawem udzieliliśmy ci takowego. – Okrągłolicy spoważniał i pozostali poszli w jego ślady, ukrywając rozbawienie za maskami zadumy. – Wymieniłem listy z Mistrzem i w zasadzie sprawa została załatwiona. Przespałeś konflikt, po którym został jeno zepsuty, blokujący bramę czołg. Mniejsza z tym, podobnie jak z kierującymi tobą motywami. Skoro chcesz zostać z nami, zostaniesz. Jednakże, czego być może nie doczytałeś w księdze praw, aby zostać jednym z nas, musisz w ciągu tygodnia uwierzyć i przyjąć chrzest, gdyż prawo azylu ściśle powiązane jest z naszą świętą wiarą. Czy jesteś na to gotowy?
- Oczywiście – odparł bez namysłu, choć nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiał. Zasada, o której mówił, została pewnie zapisana w jednym z licznych aneksów.
- Ech – westchnął – młody jesteś negocjatorze i zdajesz się nie rozumieć, że raz dokonany wybór na zawsze determinuje twój los. Przecież wiesz, do czego wszyscy aspirują, od robotnika czy innego referenta, aż do dowódcy gwardii?
- Do nieśmiertelności, jasne. Każdy ma szansę, o ile solidnie przykłada się do pracy.
- No właśnie, każdy ma szansę, a ocenia to bezstronna komisja. Wszyscy poza nami. Was - zdecydowano przy podziale - niech do nieśmiertelności Bóg prowadzi, skoro w niego wierzycie. Byłeś blisko, a przyjmując chrzest, rezygnujesz z niej na zawsze. Czy zdajesz sobie z tego sprawę?
Herbert chciał odpowiedzieć wprost, że pluję na nieśmiertelność, ale zarówno miejsce, godność zasiadających przy stole, w tym jego własna, wczorajszego wszak negocjatora czwartego stopnia, nie pozwalały na wykazanie się takim prostactwem.
- Tak – powiedział gładko – doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, że prosząc was o azyl rezygnuję z szansy, jaką otwierała przede mną dotychczasowa kariera.
- Świetnie. – Ojciec Piotr pokiwał głową.
W Herbercie niespodziewanie odezwał się negocjator. Gdy wyczuł, że jego rozmówcy rozsiedli się zbyt wygodnie na wysokich krzesłach moralnej wyższości, wykorzystując zapadłą ciszę, przeszedł do kontrataku. Nie było w tym złośliwości. Raczej nagła potrzeba przejęcia inicjatywy, równie naturalna jak pragnienie złapania oddechu. Chrząknął i powiedział:
- Niewielu wybrało Boga podczas przemiany, a za was, jakby nie patrzeć, zdecydowali przodkowie. Ja zaś...
- Tysiące, miliony maniaków – Okrągłolicy nie dał mu skończyć - niestety, także wśród księży. Nawoływali wiernych, by pozostali na zewnątrz systemu, bo ten rzekomo jest antyludzki. Rozumiesz? Pozostać poza ludzkością, bo ta rzekomo stała się antyludzka?
- Tego nie wiedziałem – odparł, machinalnie zatajając stan swojej wiedzy. – Wszystkie źródła mówią, że na zewnątrz pozostały jedynie społeczne męty. Ludzie niepotrzebni.
- Poza tym wielu sądziło, że przechowają wiarę. Twierdzili, że Boga mają w sercach i niepotrzebna im do tego instytucja. Kościół jawił się, jako rodzaj fundacji, która nie całkiem bezinteresownie, zapewnia im wsparcie na drodze ku wieczności. Czy spotkałeś negocjatorze w trakcie swej pracy w rozmaitych pewnie strefach, choć jednego wierzącego człowieka?
- Gdzież tam – odparł bez namysłu. – Nigdy nie spotkałem ani o nikim takim nie słyszałem.
- Widzisz, bo kiedyś większość utożsamiała religię z nieśmiertelnością, a gdy człowiek sam, własnym przemysłem osiągnął to, co było marzeniem od tysięcy lat...
Tak sobie przyjemnie rozmawiali, a nieśmiertelność, Bóg, grzechy i historia fruwały nad pachnącym lawendą obrusem niczym niesforne wróbelki. Zamiast oni jego, Herbert wypytywał ich, ale doskonale rozumiał, że cała ta gadanina była badaniem szczerości jego intencji. Wiedzieli przy tym, że on to rozumie, ale i on wiedział, że oni wiedzą, że on wie. Raz zdziwili się szczerze, gdy usłyszeli, że biblia jest studiowana przez kandydatów na negocjatorów. Wyjaśnił, że jej fragmenty opisują przydatne w fachu techniki, a resztę przeczytał z prostego zamiłowania do nauki.
- Tak zostało zasiane ziarno. – orzekł ojciec Piotr, a pozostali pokiwali ze zrozumieniem głowami.
Już chciał zaprzeczyć, odkryć karty, ale ugryzł się w język. Uznał, że lepiej będzie dla wszystkich, gdy pozostaną w przekonaniu o sile sprawczej księgi.
- To, czego się dotychczas nauczyłeś, bardzo ułatwia sprawę – stwierdził, przesuwając w kierunku Herberta niewielką, mocno wyświechtaną broszurkę. – Zapoznaj się z całością, a tego, co zaznaczono na czerwono, naucz się na pamięć. Gdy skończysz, będziesz gotowy do przyjęcia chrztu.
- Kiedyś chrzciliście niemowlęta, a te przecież nie potrafią czytać.
- I do dzisiaj tak czynimy – rzucił basem Rupert.
Negocjator przykrył książeczkę dłonią. Mógł uczynić zadość ich żądaniu w kwadrans, ale nie chciał się popisywać, ani odsłaniać pełni swych zdolności. Wzmianka o niemowlętach sprawiła zaś, że postanowił zadać pytanie, które zrodziło się w nim już w czasie, gdy postanowił zwrócić się o azyl.
- Wasza populacja w strefie jest dwuprocentowa, czyli liczy szesnaście tysięcy osób.
- Zgadza się. Raporty są potwierdzane na bieżąco – potwierdził z nieco wymuszonym uśmiechem Okrągłolicy. Herbert stropił się, sondując głębię goryczy tego uśmiechu, jednocześnie słysząc basowe westchnienie Ruperta, ale kontynuował z niepotrzebną zjadliwością:
- Skoro najzdolniejsi spośród was nie przechodzą do wewnętrznych kręgów, nie zostają nauczycielami, lekarzami, żołnierzami ani negocjatorami, a najlepszym z najlepszych nie jest dana przemiana w nieśmiertelnych, jak utrzymujecie stałą liczebność populacji? Przecież wszyscy mają wszczepione chipy i macierz strefy wie o każdych narodzinach i zgonie.
Zapadło niezręczne milczenie.
- Eutanazja nieprzydatnych? – poddał, by przerwać ciszę.
- Głównie kontrola narodzin – odparł Piotr. W jego głosie pojawiła się nuta jawnego rozdrażnienia, choć pytanie tyczyło rzeczy oczywistej i obojętnej moralnie.
- Przejdźmy do spraw praktycznych – zaproponował Herbert, czując, że dalsze drążenie tematu może zostać uznane za przejaw braku szacunku dla tutejszych praw, a przecież jego przyszły los zależał od ich decyzji. Nie było to ani miejsce, ani czas na stosowanie technik. Spytał otwarcie:
- Gdzie będę mieszkał, co robił, bo chyba nie stać was na utrzymywanie darmozjada.
- Słusznie – odezwali się prawie zgranym chórem, wyraźnie radzi oczekiwanym konkretom. Nawet pucołowaty księżulek oderwał wzrok od swojej starannie wyczyszczonej miski.
- Mamy tydzień, żeby przebić twój chip. Ochrzcimy cię, przebijemy... Nie ukrywam, że chcę wykorzystać twoją wiedzę i zdolności negocjacyjne. Nie korzystamy z negocjatorów wewnątrz domeny i wszystkie konflikty muszę łagodzić sam. Plantacje, pasieki, fabryczki, których zapachy pewnie czujesz. Nie, żeby ludzie mieli jakieś wybujałe aspiracje, czy starali się wyróżniać, broń Boże, ale te wszystkie sady, przetwórnie, ogrody... To nie urośnie, tamto nie dojrzeje. Jakiś eksport odrzucą... Jest masa spraw, które trzeba, rozumiesz...
Negocjator rozumiał. Świat po przemianie był prawie doskonały, ale tylko prawie. Miewał wrażenie, że nawet negocjatorom przydałby się zewnętrzny negocjator. Sam Mistrz wykładał dobitnie, żeby wyzbyli się złudzeń. Pierwsze, starannie wyselekcjonowane pokolenie działało bez zarzutu, ich dzieci zarażone przykładem rodziców także, ale potem do wszystkich społeczeństw wkradł się wirus bylejakości, a tradycja, wytężona nauka i motywacja, nie zawsze skutecznie zastępowały, tak zwane, wrodzone talenty.
Na rzuconą przez Ojca Piotra propozycję, przystał bez wahania. Gdyby zaproponował najprostszą pracę w sadzie, również przyjąłby ją z uśmiechem. Jego celem było bowiem sforsowanie zapory. – Byli tacy, którzy uciekli ze strefy – wspominał w swych zapiskach Mistrz, żałując na krótko przed kuracją, która miała przynieść mu nieśmiertelność, że nie skorzystał z szansy, jaką miał przed pół wiekiem.
Mężczyzna z twarzy podobny do krokodyla nosił imię Jan i był dominikaninem. Poza dyrektorowaniem fabryce świec opiekował się biblioteką. Tak różne pola działania sprawiały, że w jego zachowaniu Herbert zauważył pewną dwoistość. Zdecydowany, głośny - wręcz tubalny we wszystkim, co dotyczyło fabryki a wyciszony, drobiący niespiesznie rozwijanymi zdaniami, gdy mówił o swoim prywatnym bibliotecznym azylu.
Herbertowi od razu wydał się sympatyczny, pomimo groźnej powierzchowności.
Nie miał pewnie więcej niż czterdzieści lat, ale broda, w której chciał ukryć swe nieprawdopodobne szczęki oraz ogolona czaszka, dodawały mu wieku i powagi. Nie kryjąc dumy z wprowadzonych przez siebie usprawnień, oprowadził go najpierw po fabryczce, gdzie negocjator miał okazję poznać z imienia i nazwiska wszystkich pracowników, jakich napotkali.
- W bibliotece będziesz miał spokój. Nauczysz się, przygotujesz do chrztu. Jest i kuchenka, i kibelek, jakby, co – zachwalał. – Z wszystkiego możesz korzystać, wszędzie zaglądać.
Zeszli krętymi schodami do krypty czasów minionych - jak brat Jan nazwał obszerne, oświetlone przez kilkanaście jarzeniówek pomieszczenie, wypełnione po brzegi elektronicznym złomem. Setki komputerów, plastikowe worki pełne przenośnych telefonów, sterty urządzeń, których przeznaczenia Herbert nie znał. Monitory, klawiatury – cały ten odrzucony przez cywilizację chłam, który dawno temu powinien zostać zdany strefie przemysłowej i przetworzony.
- Takie małe muzeum – wyjaśnił Jan, gdy przeciskali się w kierunku podświetlonych na zielono drzwi biblioteki, wąską ścieżką biegnącą między regałami i piętrzącymi się, napierającymi zewsząd produktami dawnego, ogarniętego manią gromadzenia i wymiany informacji człowieka. Przechowywanie tego szmelcu było zakazane. Pamięć negocjatora próbowała odszukać odpowiedni podpunkt w tabeli kar, ale kodeks nie przewidywał przejawu tak wielkiej niesubordynacji. Brat Jan wzruszył tylko ramionami:
- W czasach, gdy nagradzano zdawanie tego szmelcu, naszym kościołem zarządzał wyjątkowo wsteczny biskup. Można go zrozumieć o tyle, że nim został powołany do kapłaństwa był – ściszył głos – informatykiem.
Ileż pracy, przemyślności ludzkiej zmarnotrawiono, nim pojęto, że różnorodność prowadzi do chaosu i nieuniknionej zagłady. Jaką wartość mogła mieć wymiana myśli pomiędzy laikami? Zwały informacji, hałdy pamięci, aspiracje i marzenia. Cmentarzysko złudzeń przypomniało Herbertowi dziewczyński pamiętnik sprzed wielkiej przemiany, znaleziony przed laty, podczas porządkowania strychu lewego skrzydła szkoły. Jola miała koleżanki, chodziła do szkoły, była zakochana w Darku, a po skończeniu podstawówki chciała zostać księżniczką. Tyle zapamiętał, poza wyblakłymi cieniami rysunków przedstawiających kwiaty i błękitne ptaszki, nim nadzorujący ich pracę nauczyciel, wyrwał mu z ręki bladoróżową książeczkę, by wygłosić zaimprowizowany wykład o daremności marzeń i zatruwaniu młodej wyobraźni nieziszczalnymi aspiracjami.
- Moja biblioteka liczy czterdzieści tysięcy tomów. Wiem, że Negocjatura posiada o wiele większy zbiór, ale...
Brat Jan nie skończył, bo zamek wreszcie ustąpił i weszli do jasno oświetlonego pomieszczenia. Herbert zdążył zarejestrować fakt użycia zakazanego automatu, samoczynnie zapalającego światło, ale gdy na ich spotkanie wytoczyły się spod regałów białe jeże robotów sprzątających, o mało nie usiadł z wrażenia na podłodze. Tak jawne, ostentacyjne naruszenie zakazu używania sztucznej inteligencji nie świadczyło już tylko o wstecznictwie, a ocierało się o zdradę, zagrożoną karą główną.
- Pracujcie dalej – powiedział spokojnie bibliotekarz, i roboty, reagując na polecenie, rozbiegły się po pomieszczeniu.
Zakonnik roześmiał się i klepnął negocjatora po ramieniu, przypominając mu, że stał się jednym z nich. Poufały gest sprawił, że rosnące w nim napięcie nieco zelżało.
- Roboty? Niech będą i roboty – mruknął.
- Sam nie dałbym rady utrzymać tu porządku. Trochę pogrzebałem w magazynie i... Okazało się, że mam, jakie takie zdolności – powiedział brat Jan, a w jego głosie było tyle radosnej satysfakcji, że Herbertowi nie pozostało nic innego, jak tylko uśmiechnąć się szeroko.
Jakby mało było samego istnienia zakazanych maszyn, jego gospodarz przyznał się bez skrepowania do ich naprawienia, a zatem do posiadania umiejętności, których nie mógł posiąść legalnie. Odkrycie było wstrząsające, ale przyjemne, jako wyraz okazanego mu zaufania. Stali w otwartym przedsionku. Herbert patrzył zdumiony jak jeden z robotów wypuszcza z podwozia iście pajęcze łapy i wspiąwszy się zgrabnie na najwyższą półkę regału, zabiera się za metodyczne czyszczenie grzbietów, ustawionych w nieskazitelnie równym rzędzie tomów.
Nie okazując wzburzenia wszedł w końcu do królestwa zadrukowanego papieru i zaczął przepatrywać tytuły, wodząc palcem po grzbietach książek. Były w znakomitym stanie, choć sądząc po tematyce i języku, w jakim zostały wydrukowane, miały ponad sto lat. Trudno było zrozumieć, według jakich kryteriów je ułożono. Dzieła naukowe sąsiadowały z kryminałami, a bajki dla dzieci z dziejami jakichś Prus Wschodnich.
- Wedle wielkości – wyjaśnił brat Jan, odgadując tok jego myśli. – Mój poprzednik, choć nie miał w zwyczaju czytać, hodował w sobie estetę. – dodał.
Wszystkie zgromadzone na półkach dzieła były po polsku. Nie, żeby lokalny dialekt był zakazany, czy posiadanie spisanych w nim książek podlegało jakimkolwiek restrykcjom, ale z biegiem lat został całkowicie wyparty, zgodnie z ukutą przez wielkiego Newtona zasadą, że dobry pieniądz zawsze wypiera gorszy. Negocjator znał lokalny dialekt w mowie i w piśmie. Przez lata studiował dokumenty, dzieła starodawnych historyków, ale literaturę piękną wolałby jednak czytać w dobrej mowie. Najwyraźniej to właśnie językiem wyróżniała się biblioteka zamknięta, nad którą pieczę sprawował brat Jan.
- Nic po naszemu? – spytał, choć już znał odpowiedź.
- Ano nic – odparł zakonnik. – Jeśli chcesz, mamy biblioteki przy plebanii, a w mieście...
- Znam dialekt. Zresztą nie jestem tu po to, by studiować stare romanse.
- Wiem, wiem, ale gdybyś się nudził, na pulpicie, koło katalogu leżą słowniki. Tam masz wszystko działami, potem według autorów, a każda książka ma swój numer. Nie musisz kłopotać się odnoszeniem wybranych książek. Maciejunio zrobi to, gdy skończysz.
- Maciejunio?
- Ten z czerwoną plamką. Ma cały katalog w odwłoku i dba o porządek na półkach.
Z pomieszczenia ogólnego przeszli do dwóch mniejszych. W pierwszym zgromadzone były naprawdę stare księgi, ukryte w przeszklonych zamykanych na kluczyki szafach. Identyczne stanowiły wyposażenie biblioteki Negocjatury. W kolejnym, najmniejszym pokoju panował nieporządek. Na plastikowych paletach piętrzyły się stosy teczek, zszywek, opasane sznurkami paczki owinięte w szary papier.
- To archiwum? – spytał z niedowierzaniem, widząc panujący w pomieszczeniu bałagan.
- Nie, gdzież tam – odparł brat Jan. - Archiwum jest na górze. Tu, pierwszy bibliotekarz, zgromadził szpargały z lat wielkiej przemiany. Zapiski, dzienniki, roczniki gazet. Groch z kapustą, jak to mówią w dialekcie. Nic ciekawego, ale szkoda spalić, bo kiedyś – zaśmiał się głośno, jakby sprzedawał doskonały dowcip – może trafi się ktoś z żyłką historyka. Ale dla ciebie, mój młody negocjatorze, nie ma tu nic, co mogłoby cię zainteresować.
Tak to podkreślał, że jego intencje stały się oczywiste. Herbert połknął przynętę i nie mógł się doczekać, by móc zacząć buszować w tych papierzyskach. Tymczasem jego gospodarz rozsiadł się wygodnie w fotelu i zaczął nabijać zdjętą ze stelaża fajkę.
- Biskup dał ci tydzień na przygotowania do chrztu, ale wiem, że taki jak ty negocjator czwartego stopnia, załatwi się z tym w kilka minut. Wiem też, a przynajmniej uważam, że wiem, co skłoniło cię do ucieczki z miejsca, o zajęciu, którego większość marzy.
Herbert nic nie odpowiedział. Wspomnienie o motywach, jakimi się kierował zjeżyło go wewnętrznie, stawiając w stan gotowości. Zajął miejsce w drugim fotelu, a uświadomiwszy sobie, że nadal ściska w dłoni katechizm, odłożył książeczkę na blat stojącego między nimi stolika. Przyszło mu do głowy, że dopiero teraz nastąpi prawdziwe przesłuchanie, a fraternizacja, odkrycie niebezpiecznych tajemnic miało na celu zmiękczenie jego oporu.
- Wiesz przecież negocjatorze – zaczął niezrażony zapadłym milczeniem zakonnik, – że gdy nasi przodkowie dokonywali wielkiej przemiany, ludzkość liczyła ponad osiem miliardów istnień.
- Tak zwana ludzkość – poprawił odruchowo.
- Tak zwana ludzkość liczyła osiem miliardów tak zwanych istnień ludzkich. - Mówiąc to, zakonnik roześmiał się, co w kontekście poruszonego tematu wydało się negocjatorowi zachowaniem niegodnym uczonego, za jakiego go uznał. – A teraz?
- Obecna populacja wynosi osiemset milionów i jest to optymalna liczba...
- I strefy, które szczęśliwie zamieszkuje, zajmują dwadzieścia procent powierzchni lądów i mórz – uzupełnił brat Jan, wchodząc mu w słowo. – Nigdy nie zastanawiałeś się, co z resztą? Bo to jest definicja, tylko definicja.
- Ziemia poza strefami rozkwita i wkrótce granice zostaną przesunięte, abyśmy w pełni mogli korzystać z dobrodziejstw... - zaczął deklamować Herbert, ale bibliotekarz znowu mu przerwał, mówiąc:
- Niebo ugina się pod ciężarem niosących zagładę maszyn. Gdzie dwóch albo trzech zgromadzi się w imię moje - powiadał Jezus... Teraz, gdy zgromadzi się stu, w ruch idzie ciężka kosa śmierci. Pobladłeś negocjatorze widząc moje proste roboty, podczas gdy tam... – Wskazał palcem na sufit.
- Centrum! – wykrzyknął odruchowo, bo pomimo wiedzy, jaką nabył, czytając notatki Geniusza, nie pozbył się kodu, który kazał mu natychmiast reagować na każdy przejaw antyludzkiej propagandy. Zreflektował się natychmiast i w geście przeprosin uniósł otwartą dłoń.
- Tak, centrum. Pilnuje, by rozkwitały dzikie ogrody, by biedne dzikusy nie weszły na drogę, która zaprowadziła człowieka na wyżyny. Na wyżyny – powtórzył zakonnik i znowu wybuchnął śmiechem, jakby udało mu się powiedzieć coś zabawnego. Potem zmieniając ton dodał:
- Sądzisz pewnie, że cię sprawdzam, testuję twoją lojalność wobec systemu. Zasłaniasz się wszechwładnym Centrum, niech będzie błogosławione, a przecież jesteś tu, bo zwątpiłeś! Sam zdecydowałeś o swym losie, więc ucz się formułek i zapomnij o naszej rozmowie.
- Po prostu nie wiem, do czego zmierzasz – odparł Herbert i naprawdę nie wiedział. Jego rozmówca zdawał się być radykalnym buntownikiem, ale jakie, poza gadaniem, rozwiązania mógł zaproponować? Sam, jako neofita sprzeciwu, nie miał dość czasu by uporać się z wątpliwościami. Zbierał i oceniał dane, podczas gdy brat Jan najwyraźniej zdołał swój bunt uporządkować, być może dojść do jakichś konkluzji. Wyszedł poza odruchy, bo jego własna ucieczka nie była niczym więcej. Z perspektywy brodatego zakonnika mogła wyglądać na ofertę współpracy. Jakby stanął i powiedział: Oto jestem. Ale nic więcej. Rozumiał, że było za wcześnie, ale w zielonych oczach bibliotekarza, zapatrzonych w błękitną smugę dymu, nieuchronnie zmierzającą ku wentylacyjnej kratce, kryła się odpowiedź. Nie był jasnowidzem, ale praktyka i zdolności, które wyniosły go na wyżyny kariery, nie podpowiadały, a wprost krzyczały, że facet o twarzy przypominającej krokodyla zna odpowiedzi, do których on jeszcze nie potrafił sformułować pytań.
- Zmierzam tam, gdzie ty – powiedział zakonnik, gładząc brodę. Herbert odniósł wrażenie, że jego rozmówca zbiera myśli, aby powiedzieć coś ważnego, ale ten westchnął tylko, na chwilę wstrzymując oddech, jakby chciał zaznaczyć pauzę, a potem wstał, położył klucze na pulpicie i wyszedł, życząc mu powodzenia.
Gdy tylko bibliotekarz zamknął za sobą drzwi, wydał robotom polecenie, by przestały pracować. Ich bezszelestny ruch denerwował go i rozpraszał. Nie zatrzymały się nawet na sekundę. Albo reagowały jedynie na głos swego pana, albo nie natrafił na właściwą formułę, choć przemawiał do nich przez prawie pięć minut. W końcu zniechęcony nieudanymi próbami dał spokój i zaczął je obserwować. Ich ruchliwość, mechaniczne wszędobylstwo zaczęły go bawić. Pojawiły się kolejne i w końcu naliczył ich sześć. Jeden, nieco większy od pozostałych, zwracał szczególną uwagę, ponieważ jego działalności w żaden sposób nie była powiązana ze sprzątaniem. Nie odkurzał, nie czyścił, nie polerował. Raz przejeżdżał, innym razem spacerował na pajęczych nogach, jakby rozglądał się, poszukując czegoś, co zgubił. Widząc czerwoną plamkę, zawołał robota po imieniu, wstydząc się tego, co robi, ale Maciejunio nie zareagował. Wstał, zdjął z półki „Widzialną ciemność” Goldinga i szurnął nią pod biurko. Robot zatrzymał się. – Zesztywniał ze zgrozy – pomyślał Herbert – a następnie pobiegł na tych swoich nóżkach, wrócił z tomem, wspiął się na regał i umieścił książkę we właściwym miejscu. Negocjator postanowił jeszcze wrócić do zabawy z robotami, ale nie po to się tu znalazł.
Przekartkował katechizm i zakończywszy część obowiązkową swego pobytu w bibliotece, zaczął przeglądać papiery, przed których wertowaniem tak pilnie ostrzegł brat Jan. Już przedtem zauważył, że chaos panujący w wydzielonym pomieszczeniu jest pozorny. Pierwsza paleta zawierała materiały z roku dwa tysiące dwudziestego i tak szło dalej, wzdłuż ścian, rok po roku. Na wierzchu sterty leżały, oddzielone od reszty skrawkiem folii, trzy segregatory i brulion opatrzone datą wcześniejszą o dwa lata. Sięgnął po fioletowy skoroszyt zawierający prasowe wycinki z października i listopada dwa tysiące osiemnastego roku. Nim zabrał się za lekturę, korzystając z zadeklarowanej przez zakonnika gościnności, zaparzył dzbanek prawdziwej kawy.
Papier zżółkł, druk wyblakł, a miejscami był zupełnie zatarty. Umiejętność szybkiego czytania została wystawiona na ciężką próbę. Pierwszy wycinek pochodził z dwunastego października i dotyczył zamieszek, do jakich doszło we Wrocławiu, gdzie wielotysięczna pokojowa demonstracja zwolenników jedności europejskiej została zaatakowana przez faszystowskie bojówki, a następnie rozgromiona przez reżimową policję. Artykuł nosił tytuł „Ponury bilans ofiar krwawej soboty we Wrocławiu”, ale pomimo dwukrotnego przejrzenia tekstu, nie znalazł żadnych danych o wymienionych w tytule ofiarach, poza enigmatyczną uwagą, że bezprawnie zatrzymano wielu demonstrantów, w związku, z czym planowano kolejną pokojową demonstrację, by wymusić ich uwolnienie. Całość opatrzona była niewyraźnym zdjęciem, które równie dobrze mogło przedstawiać zamieszki uliczne, jak i tabun spłoszonych koni. Artykuł był dziwną mieszaniną szczegółowej relacji z osobistymi, pełnymi inwektyw i górnolotnych porównań przemyśleniami autora.
Przewrócił kartkę i ze zdziwieniem zauważył, że kolejny tekst dotyczy tego samego wydarzenia, ale ich opis był zgoła odmienny. Wielotysięczną pokojową demonstrację, zastąpiła czterystuosobowa grupa radykałów, którzy od wznoszenia haniebnych okrzyków, szybko przeszli do czynów, polegających na atakowaniu spokojnych mieszkańców oraz bawiących na rynku turystów. Tym razem – jak pisał autor tekstu – obyło się bez starć, a policja zatrzymała sześciu najbardziej agresywnych uczestników rozruchów. Artykuł nosił tytuł: „Jak długo jeszcze?”.
Pomyślał, że gdyby ziściło się marzenie brata Jana, i w bibliotece pojawił się ktoś, z jak się wyraził, żyłką historyka, stanąłby przed nielichym problemem, tym bardziej, że cały segregator zapełniony był wedle identycznej metody, prezentując kolejne wydarzenia, opisane z dwóch, zgoła nieprzystających do siebie punktów widzenia. Zupełnie jakby miał do czynienia z parą spierających się w piaskownicy dzieci, wzajemnie zarzucających sobie kłamstwo i głupotę. Konsekwencja autora zbioru zadziwiała. Herbert pożałował, że poza dopisaniem na czerwono dat, nie dodał własnych komentarzy.
Dla niego, patrzącego ze stuletniej perspektywy, całość była bełkotem zaciętych antagonistów, dotyczącym dawno przebrzmiałych politycznych sporów. W „Historii Wielkiej Przemiany”, lata te opisano zdawkowo, jakby spiesząc się do relacji z nadchodzących, decydujących o losach świata wydarzeń. W jeszcze większym skrócie można to zapisać tak:
Pod koniec drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku złowrogie siły zła, przemocy i pogardy dla nadrzędnych ogólnoludzkich wartości, wspomagane przez oplatającą świat pajęczą sieć Internetu, uzyskały niewielką acz znaczącą, w panującym wówczas chorym, skazanym na klęskę systemie demokratycznym przewagę. Zagrożone zostało wszystko, w co warto wierzyć i czemu służyć. Światli przywódcy, chwilowo odsunięci od władzy przez zdziczały w bezkarności motłoch, a znający swój obowiązek wobec ludzkości, nie bacząc na dzielące ich różnice polityczne i religijne, zawarli wielkie ogólnoświatowe przymierze wojskowo - polityczne, którego celem była naprawa, chylącej się ku upadkowi ludzkości. Miał oto przed sobą opis pierwocin tych wiekopomnych wydarzeń, lecz z chaotycznych, antagonistycznych relacji nie potrafił wywnioskować niczego sensownego. Zresztą, nie miało już znaczenia, kto wówczas miał rację ani kto kłamał. Odłożył segregator i sięgnął po teczkę, opatrzoną tytułem: „Polska 2019 – raporty”.
Zawierała pospinane kolorowymi spinaczami komputerowe wydruki, pełne liczb i wykresów. Tym razem faktów miał pod dostatkiem. Ofiary starć, zamachów terrorystycznych, samobójstwa motywowane politycznie, zaginięcia osób prowadzących działalność wywrotową, aresztowani, skazani. Spisy nazwisk i podsumowania, zgodnie ze starodawną manią dzielące ludzi wedle płci, grup wiekowych, wykształcenia i miejsca zamieszkania.
Procenty, wykresy narastania i opadania fali przemocy. Tyle tylko, że źródło było anonimowe i równie dobrze te wszystkie tabelki, ktoś mógł sobie wyssać z palca. Po lekturze wycinków prasowych stracił wiarę w obiektywizm i prawdomówność przodków. Nic dziwnego, skoro wkrótce miało okazać się, że dziewięćdziesiąt procent z nich, jest nieprzydatna odnowionej ludzkości.
Szukał jakiegoś ogólniejszego zarysu wydarzeń, starannie omijając teczki z wycinkami. Tych miał dość. W końcu kartkując gruby, zapisany drobnym, ale czytelnym pismem brulion, natrafił na coś, co od biedy mógł nazwać analizą wydarzeń, choć w założeniu było tylko prywatnym dziennikiem.
Człowiek, którego nazwisko widniejące pierwotnie na okładce, starannie zaczerniono, zaczął prowadzić notatki w dniu wysadzenia tunelu pod kanałem La Manche. Herbert odniósł wrażenie, że autor czerpał satysfakcję z tragedii, jakby samo udowodnienie faktu, że nie ma rzeczy niezniszczalnych, czy dostatecznie zabezpieczonych, sprawiało mu radość. To było wstrętne, ale kartkując jego dziennik, po raz pierwszy natrafił na wzmiankę o tajnych wówczas, spotkaniach najwybitniejszych polityków, których dziś nazywamy Rodzicami Nowego Świata. Wymieniał nawet nazwiska, ale z trafnością nieprzekraczającą pięćdziesięciu procent, co z perspektywy czasu demaskowało go, jako konfabulanta i wielbiciela teorii spiskowych. Uczciwie trzeba przyznać, że miał rację w, dwóch co najmniej sprawach. Tak, właśnie w czasach, gdy prowadził swój dziennik powstawały zręby nowego porządku. Ustalono też, że demokrację zastąpią odpowiedzialne rządy mędrców, albo jak chciał autor „rządy odpowiedzialnych mędrców”.
Nie przewidział tarcz, powstania kasty nieśmiertelnych, ale wywietrzył zmowę, mającą na celu radykalne zmniejszenie populacji, ograniczenie swobody komunikacji oraz ponadnarodowy i charakter nadchodzących zmian. Przyjemność z konfrontowania przewidywań z realną historią, znów psuła Herbertowi niepewność dotycząca samego źródła. Mógł przecież zapisać to wszystko dużo później, niż wynikało z dat na marginesach brulionu. Wobec takich wątpliwości był całkowicie bezradny. Historia niepotwierdzona urzędową pieczęcią, staczała się w baśń, opowiastkę. Przemoc, niepokoje społeczne, zagrożenia ekologiczne... To wszystko trafiło do lamusa historii, zaś autor dziennika użyźnia od dawna matulkę Ziemię.
- O ile nie przeszedł kuracji i nie siedzi teraz w wewnętrznym kręgu, jako nieśmiertelny - zauważył chytrze i patrząc pod światło, spróbował odczytać zamazane nazwisko autora, ale nic nie wskórał.
- Czego sobie życzysz panie? – spytał miękkim kobiecym głosem największy z robotów, wysuwając ku niemu teleskopowe czułki, na których końcach tliły się ogniki, osadzonych skośnie kamer, przypominające oczy kraba.
Negocjator zamarł zaskoczony. Nie przypuszczał, że roboty sprzątające bywają na tyle skomplikowane, by mówić.
- Niczego – odparł odruchowo.
- Panie, wymówiłeś słowo „nieśmiertelny” i oto jestem do twojej dyspozycji.
- To jakiś żart – spytał, rozglądając się niespokojnie, jakby spodziewał się przyłapać ukrytego za regałami dowcipnisia.
- Nie, panie. Nie jestem zaprogramowany, by rozśmieszać ludzi przy pomocy krótkich form humorystycznych. Moim zadaniem jest udzielenie pomocy w zakresie zasobów tutejszej biblioteki. – Mówiąc, poruszał teleskopowymi wypustkami, na przemian skracając je i wydłużając, przez co sprawiał wrażenie żywej istoty.
- Cóż, powiedz w takim razie, co to jest? – spytał, prezentując czytany przed chwilą brulion.
- Brulion formatu A4 w twardej okładce, ozdobionej wizerunkiem głowy konia rasy arabskiej. Wykonany w roku dwa tysiące dziewiętnastym, zapisany dwa lata później, piórem firmy Parker. Autor zapisków jest nieznany, a ich wartość poznawcza jest szacowana na czterdzieści trzy procent. Wartości artystycznych brak.
- Znasz treść wszystkich tych – zawahał się – dzieł?
- Tak – odpowiedział i skrócił czułki do absolutnego minimum. W tym obronnym geście wyglądał na zawstydzonego. Robot, robocik przestraszony, że zostanie przyłapany na kłamstwie.
- W takim razie powiedz mi, czy znajdę tu materiały w stu procentach rzetelne? – spytał po krótkim namyśle.
- Nie, panie – odparł bez wahania, a Herbert złapał się na tym, że bezwiednie zaczął traktować mówiącą maszynkę jak żywą istotę. Zażądał by wskazał te, które mają najwyższy wskaźnik wartości poznawczej.
- To jest zmienne, pa... – Urwał w pół słowa i ni z tego ni z owego zaczął froterować podłogę. Przestał reagować na pytania. Podniesiony z posadzki, bezradnie przebierał w powietrzu sześcioma odnóżami, ale nadal uparcie milczał. Postawiony na podłodze, odbiegł i ukrył się pod regałem. Herbert stracił serce do przeglądania papierzysk. - Przeszłością – pomyślał – niech się bawią historycy. Brat Jan obiecał mu stały dostęp do biblioteki, ale nagle zwątpił, czy potrzebuje dodatkowego azylu w azylu. Na cóż były mu „prawdy” czterdziesto - czy nawet siedemdziesięcioprocentowe? I jeszcze przerwana w połowie wypowiedź robota, sugerująca, że ich wartość poznawcza jest zmienna. Nie rozumiał, jak może zmieniać się prawda o dawno zaszłych wydarzeniach.
Wstał, przeciągnął się szeroko, aż do bólu pleców i zaczął przechadzkę między regałami. Roboty zręcznie umykały z drogi, którą stąpał, ale nie potrafił całkowicie ignorować ich obecności. Z silnym postanowieniem, że nie będzie sztucznie przedłużał przygotowań do chrztu, chciał opuścić bibliotekę, gdy jego wzrok padł na drewnianą szafkę mieszczącą katalog alfabetyczny. Po polskim „Ż” nie powinno być niczego dalej, a była jeszcze jedna szufladka, oznaczona odręcznie napisanym „E”. W środku znalazł jedną, jedyną kartkę i sięgając po nią, wiedział, jakiego anglojęzycznego dzieła dotyczy.
- Nieśmiertelny – powiedział.
- Czego sobie życzysz panie? – spytał robot.
- Znasz angielski?
- Tak panie.
- Numer katalogowy jeden. Gdzie go znajdę?
- Leży pod biurkiem, panie.
- Co o nim wiesz?
- „Historia wielkiej przemiany”. Praca zbiorowa. Wydanie poprawione z roku dwa tysiące sto siódmego. Format A trzy, w twardej okładce. Tysiąc dwieście czterdzieści stron, opatrzonych wstępem i trzema aneksami. Wartość poznawcza – poza kwalifikacją. Wartości artystyczne sytuują dzieło na trzecim poziomie.
- Co znaczy, że „poza kwalifikacją”? – spytał.
- Znaczy, że to stek kłamstw – wyręczył robota brat Jan. Stał w przedsionku biblioteki w towarzystwie ojca Piotra i wspartego w boki ogromnego Ruperta. – Negocjatorze, znasz bajkę o czerwonym kapturku?
Nie znał, ale doskonale wiedział, co to bajka i dlatego kiwnął głową.
- Otóż „Czerwony kapturek” szacowany jest na pięć i pół procenta. Na dodatek jego wartość poznawcza pozostaje niezmienna.
tagi: powieść negocjator
![]() |
Jacek-Jarecki |
20 sierpnia 2017 09:37 |
Komentarze:
![]() |
emi @Jacek-Jarecki |
20 sierpnia 2017 15:19 |
Jeszcze mnie wciąga beletrystyka/fantastyka. Ta powyżej. Hurra!
Pisz więc Pan, ja będę czytać.
![]() |
chlor @Jacek-Jarecki |
20 sierpnia 2017 18:24 |
Przeczytałem. Nawet z przyjemnością. Nie wiem dlaczego w opowieściach futurystycznych niemal zawsze zakłada się wprowadzenie w przyszłości systemu kastowego.
![]() |
Grzeralts @Jacek-Jarecki |
20 sierpnia 2017 19:14 |
Czad. Cholercia, moja lista "do przeczytania" zaczyna zaczepiać o czas zaprzyszły.
![]() |
Jacek-Jarecki @chlor 20 sierpnia 2017 18:24 |
20 sierpnia 2017 19:33 |
Zawsze, nie zawsze. Najpopularniejsza jest jednak nadal jakaś forma apokalipsy, a w zasadzie to, co po niej, bo sama zagłada, dość półgębkiem. U mnie, zasadniczo, akcja i tak zmierza w podskokach ku czasom nam współczesnym. Rzecz w poczuciu zbliżającej się przemocy.
![]() |
Jacek-Jarecki @Grzeralts 20 sierpnia 2017 19:14 |
20 sierpnia 2017 19:34 |
Hi..hi...Zawsze możesz poczekać na wersję kinową, hollywódzką oczywiście. Bez Mela Gibonsa się nie obejdzie!
![]() |
Jacek-Jarecki @emi 20 sierpnia 2017 15:19 |
20 sierpnia 2017 19:37 |
Jasne. Tak dobrze to nie ma.
Przypomina mi się organizacja pracy według A'tomka:
"Najważniejsza jest dobra organizacja pracy. Romek ładuje, Tytus wozi, a ja liczę taczki".
![]() |
emi @Jacek-Jarecki 20 sierpnia 2017 19:37 |
20 sierpnia 2017 21:36 |
Dobrze wydaną książkę kupię :)
![]() |
chlor @Jacek-Jarecki 20 sierpnia 2017 19:33 |
20 sierpnia 2017 21:50 |
Zwykle piszą o jakichś orkach, elfach, morlokach. Chyba tęsknota za czasami gdy była szlachta, chłopi, rzemieślnicy, i pozostali. Było jasne kto wyżej du...y nie podskoczy. Dobre są Twoje opisy ludzi, obiektów. Krótkie, wyraziste. Czytam, i od razu widzę co się dzieje.
![]() |
Maryla-Sztajer @Jacek-Jarecki |
20 sierpnia 2017 22:26 |
Świetne :).. Po stosach niebeletrystyki, taka fajna odmiana :)). Lubię
.
![]() |
adam-b @Jacek-Jarecki |
20 sierpnia 2017 22:33 |
Przeczytałbym ...
Kiedy całość ?
![]() |
Jacek-Jarecki @adam-b 20 sierpnia 2017 22:33 |
21 sierpnia 2017 05:56 |
Jak skończę pisać i znajdę wydawcę.
Pierwej skończę tom opowiadań, chyba.
![]() |
Jacek-Jarecki @chlor 20 sierpnia 2017 21:50 |
21 sierpnia 2017 06:38 |
To samo, jak się przypatrzysz, masz w powieści współczesnej/obyczajowej. W "Prawie..." o tym piszę wprost. Typy, konwencje, nie służące niczemu, a niekiedy śmieszne do łez. Charakterystyka strojem i "urealniającymi" drobiazgami. Czytam takie gówna ku nauce i z bestsellerową książką w ręku, mogę zacytować. Gregg Olsen "Szósta ofiara". Powieść detektywna, pełna krwi und seksualnej przemocy. Kobiety gwałcone, krojone, dekapitowane. Bohaterska pani detektyw, poza narzekaniem, że nie może przestać myśleć o dramacie kolejnych ofiar, w zasadzie nie robi niczego konkretnego. W końcu, dzięki szkolnemu rysunkowi dziecka (!) parki psychopatycznych rodziców, sprawa wychodzi na jaw. Detektywi atakują. Niedorżnięte ofiary w płonącej przyczepie kempingowej. Uratowane w ostatniej chwili! Uzbrojony partner pani detektyw goni głównego psychola przez las. O tym dramatycznym, jakby nie było, momencie, autor pisze tak:
" Josh ani na moment nie stracił z oczu Sama, który - ubrany teraz w bawełnianą koszulkę i wyblakłe dżinsy - lekko pochylony, przeskakiwał nad powalonymi drzewami, biegnąc w stronę odległej o kilkaset metrów drogi. Gdy detektyw wreszcie wyciągnął broń i wezwał uciekiniera do zatrzymania się, ten zrobił coś zadziwiającego.
Posłusznie przystanął i podniósł ręce nad głowę."
Wydawnictwo Prószyński. Jak z czymś takim rywalizować?
![]() |
chlor @Jacek-Jarecki 21 sierpnia 2017 06:38 |
21 sierpnia 2017 09:35 |
Tak, spotyka się ostatnio w książkach coś takiego. Uwagi zbędne dla czytelnika, ale ułatwiające planowane sfilmowanie powieści. Momentami to wygląda jak scenopis.
![]() |
Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki |
21 sierpnia 2017 10:48 |
Może być. Filmowiec nie jest w stanie, sam z siebie, wyobrazić sobie takiej sceny. Ja sądzę, że to z nawyku watowania treści do rozmiaru 500 stron.
Jeszcze lepsza jest metoda wprowadzania wątków pobocznych, nigdzie nie prowadzących. Przykład z dzieła Olsena:
Rozdział zaczyna się od opisu jakiegoś faceta, który pojawia się w tekście pierwszy raz. Jak wygląda, co lubi, gdzie pracuje i na jakim stanowisku, że w piątek wypija kilka piw, a w sobotę nie. Potem jego żona i suczka rasy labrador. Że żona szyje sobie bluzkę, bo sobota, a suczka ma elektroniczną obrożę, która ( Uwaga! ) uniemożliwia jej towarzyszenie swemu panu w spacerze. No i ten pan jedzie sobie rowerem. Dziwi się, że mgła i porównuje mgłę do braku mgły, w miejscu gdzie sie wychował i skąd się przeprowadził.
Na stronie czwartej tych interesujących opisów, spostrzega pasmo włosów wiszące na krzaku. Dzwoni na 911 i tyleśmy go widzieli. I w ten sposób, pojawia się każdy trup, czy istotniejszy dowód.
![]() |
Marcin-Maciej @Jacek-Jarecki |
21 sierpnia 2017 11:24 |
Fajne. Czekam na książkę. Pozdrawiam.
![]() |
Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki |
21 sierpnia 2017 11:58 |
Super. Zwracam uwagę, że jedna, całkiem gotowa, jest do wzięcia.
![]() |
ainolatak @Jacek-Jarecki |
22 sierpnia 2017 13:10 |
Usiadłam z wrażenia, jak na widok białego jeża….powali Pan ziemian i kosmitów tą powieścią. Świetne, czekam na efekt końcowy.