Negocjator. Rozdział piąty. Szubienice dla bukmachera
Obracał się nieważki w absolutnej ciemności. Świadomy tego, co się z nim działo, a jednocześnie bezcielesny, co winno przeczyć dojmującemu poczuciu ruchu. Zachował zdolność myślenia, ale nie miał na czym oprzeć swoich spekulacji. Pamiętał obcy głos, który obwieścił mu osobliwość. Trawił ją teraz. Czas nie istniał, a świadomość jego braku przyswajał za pomocą nowego zmysłu, który okazywał się zmysłem negatywnym, informującym jego umysł o nieistnieniu. Mógł myśleć jedynie słowami, grupami słów, pojęciami. Nie potrafił przywołać jakiegokolwiek, najprostszego nawet obrazu. I wtedy, gdy powoli godził się na ten osobliwy wewnętrzny dyskurs, ujrzał blade, pulsujące światełko. Momentalnie powrócił czas, świadomość kierunków i obrazy. Zbliżał się ku jasności, pozwalając nieść się niewidzialnym prądom, z ulgą myśląc, że koniec naprawdę jest piękny. Światło stało się tak jaskrawe, że próbował zamknąć oczy, których nie miał. Udało mu się dopiero, gdy wyobraził sobie, że jest człowiekiem. Wtedy ruch ustał, a Herbert poczuł pod plecami twardy, kamienisty grunt.
Jego twarz owiał letni wiatr, niosąc odór wiejskiego podwórka, zdominowany przez ostry smród kurzego łajna. Zdziwił się, jakim cudem skojarzył i nazwał nieznane mu dotychczas zapachy. Otworzył oczy. Na jego piersiach usadowił się ogromny kogut, trzepoczący błyszczącymi mozaiką barw skrzydłami. Przechylał łeb i napotkawszy wzrok Negocjatora, świdrował go nienawistnym kogucim spojrzeniem. Zza karmazyna, z opóźnieniem, jakby ktoś spóźnialski, dopiero teraz wziął się za rozstawianie dekoracji, wyłoniło się błękitne niebo. Poczuł intensywny zapach terpentyny i ujrzał przesuwający się cień pnia drzewa, palmy… Nie, to cień pędzla – zrozumiał, że to sen, a w tym śnie był figurą na obrazie. - Jakie trywialne – pomyślał i znowu zapadł się w ciemność, ale tym razem była to krótka i gwałtowna przejażdżka.
Wszedł w ciało swojego pradziada, gdy ten jadł kolację, akurat pomiędzy kęsami wędzonego dorsza. Ciało wstało, przewracając krzesło. Szukało ratunku w oddechu i padło na podłogę skowycząc, a Herbert upadł razem z nim. Nie był do końca wewnątrz, ale i nie stał się obserwatorem, obcym jego bólowi. Ratowany przez kobietę, przewracany na bok, daremnie próbujący zapanować nad wciąż obcymi mięśniami, oddechem, wzrokiem, krwiobiegiem. I jeszcze wrócił kogut, chrapliwie wywrzaskujący w kółko: Ora et labora, ora et...
Wreszcie złapał płytki oddech. Smrodliwy, obcy, wstrętny, ale żył. Płuca spopielone przez nałóg obcego ciała jednak działały, wynosiły go powoli na powierzchnię jawy. Jakby wyłaniał się z kadzi pełnej krwi. Wszystko stało się czerwone, zmienne. Przez chwilę świat wokół niego falował, a potem pokrył się lodem. Mróz ścisnął jego piersi.
- Leż, leż spokojnie kochany – powiedziała pochylona nad nim kobieta. Z jej zbielałych, półotwartych ust tryskały gwiazdki lodu, jej oczy zmieniły się w błękitne sople. Zamarzał. Ktoś wołał o pomoc. Przez chwilę jego dusza, świadomość, czy jak to nazwiecie, chwyciła się szansy i wpiła się w ciało kobiety. Przez moment widział z góry swoją purpurową, wykrzywioną nieludzko, obcą twarz, ale nie dał rady uciec i osunął się z powrotem. Ciało, które miało być od teraz ciałem Herberta straciło przytomność.
Pierwsza nie była myśl, a furie. Gnały razem z nim, ku światłu. Nie walczył, nie uciekał przed nimi, sycąc się, rozkoszując jasnym płomieniem nienawiści. Roztrącał odwieczne stalaktyty zlodowacenia, przedzierał się, wciąż wyżej i wyżej, ku wysokiemu niebu, ponad orbitę Księżyca, gdzie serafiny niczym nieskazitelne lustra tańczą przed Bogiem, zachwalając jeden drugiego. Stop!
Ocknął się w szpitalu Na tyle przytomny, by rozumieć gdzie jest i zapanować nad sobą, by w sobie i dla siebie zatrzymać wypełniający go zgiełk. Godzinami leżał i gapił się w zawieszony na stelażu wyłączony telewizor, skoncentrowany na tym, by nie szaleć, nie pozabijać lekarzy i białych furkoczących pielęgniarek. Jakby wszedł nie w człowieka, a w dzikie zwierzę. Nie wiedział kim jest, ani po co istnieje, ale czuł satysfakcję, że potrafi utrzymać demony w ryzach.
Głos wypływający z jego ust był głęboki, mechaniczny i obcy. Składał słowa w sensowne zdania z wysiłkiem, cały czas połowę swej uwagi koncentrując na szalejącym piekle. Z kolej ci, którzy patrzyli na niego, wypytywali, wozili śmiesznym wózkiem na badania, wsuwali i wysuwali z dziwacznych brzęczących maszyn, widzieli w nim apatycznego, pozbawionego woli życia pacjenta, mówiącego z obcym akcentem, chwilami nieco archaiczną polszczyzną. Odnotowywali postępy, brak trwałych uszkodzeń mózgu, prawidłowość odruchów, coraz lepsze wyniki badań ogólnych. Na szczęście nie mogli dotrzeć do wnętrza, gdzie kłębiły się i gryzły demony, szydząc z podawanych mu leków.
Kiedy zostawał sam, walczył z nimi otwarcie. Wymyślił srebrzystą zbroję i zbiegał po niewidzialnych schodach, by spychać je w ciemność, okładając mieczem zahartowane w ogniu Hadesu mlecznobiałe cielska. Dzięki chwilowym przewagom mógł egzystować, ale nie miał czasu, żeby zastanowić się, kim jest i po co.
I nagle wszystko ustało. Którejś nocy obudził się zupełnie trzeźwy i wreszcie mógł myśleć swobodnie. Na zawsze zapamiętał chwilę niespodziewanego ozdrowienia. Zniknął mróz, razem z nim piekielny żar, furie i uczucie rozdwojenia. Szale czasu wyrównały się. Ciało zaakceptowało świadomość, co było połowicznym, jak się później okazało, zwycięstwem. Znowu był Negocjatorem, wysłanym z misją ratunkową w przeszłość. Leżał, oddychając głęboko. Pościel była chłodna, za oknem księżyc roztaczał swe uroki. Wsłuchany w siebie, nie znalazł śladu po dręczących go bestiach. Rozwiał się odór klatki drapieżnika. Gdzieś z oddali, z zakamarków ciała, które odwiedza się tylko we śnie, dochodziły jeszcze stłumione ryki odchodzących. Aby je przegnać ostatecznie, pomyślał o duszy, którą swym wtargnięciem wyprawił w przyszłość. Pewnie obudziła się przypięta pasami wewnątrz maszyny. Z zieloną poświatą nad głową, ale jego dawne ciało było chociaż gotowe na jej przyjęcie. Znieczulone, ogłupione, lepiej przygotowane na przyjęcie niespodziewanego gościa.
W ciele które posiadł nie została najmniejsza cząstka świadomości pradziadka. Ich wiek był podobny, ale cała reszta... Nie mógł patrzeć na siebie. Zapuścił brodę, żeby zakryć choć część twarzy, ale długo odrzucał go dotyk własnych rąk. Było w tej zamianie coś nieprawdopodobnie wręcz ohydnego. Czuł się brudny, dosłownie uwalany w gównie zdrady, bo czy może być zdrada równie bezprzykładna, jak zdrada wobec własnego ciała? Te włosy, ścięgna, mięśnie, trzewia... Długo miewał napady absolutnej odrazy, gdy nieopatrznie spojrzał w lustro. Ale w końcu był Herbertem, negocjatorem czwartego stopnia i potrafił wytłumaczyć sobie wiele spraw niejasnych, wynegocjować zadowalające warunki, choćby w konfrontacji z samym sobą.
Rozpoznawał żonę, bo kim mogła być kobieta, która przychodziła, siadała na krześle, pilnie wpatrując się w jego półprzytomną gębę. Wtedy jeszcze nie mówił, jeszcze walczył z potworami, ale zakonotował w chłodnej szufladce pamięci, że na imię ma Ewa. - Pani Ewo, nie ma żadnego zagrożenia dla życia… - uspokajał ją lekarz. A potem matkę. Cichą, o zamkniętej, jakby wiecznie niezadowolonej twarzy, sztywną kobietę, której nie polubił ani trochę. Gdy było lepiej, gdy już mówił, prawidłowo nazywał otaczające go przedmioty, a nawet zmuszał się do okazywania uczuć, Ewa przyprowadziła mu synów: Grzesia i Leszka. Zbyt głośnych i zbyt okrągłych, jak na gust Herberta. No, ale w końcu, jeden z nich, był jego dziadkiem. Ta świadomość nie pomagała. Ci chłopcy: cztero i pięcioletni, byli zapowiedzią klęski.
Dla nich obraz taty leżącego w szpitalnym łóżku, nie był najwyraźniej wystarczającą rękojmią jego prawdziwości. Po pierwszej, entuzjastycznej erupcji dziecięcych uczuć, wycofali się na pozycję obserwatorów i pod ich czujnym taksującym wzrokiem Negocjator czuł się naprawdę nieswojo. Ewa nie mogła udawać, że tego nie zauważa, tym bardziej, że poza salą szpitalną musieli dawać jej to jaśniej do zrozumienia.
Oczywiście, człowiek dysponuje racjonalizującymi wytrychami, że to tylko dzieci, że wszystko się ułoży, że wrażenie obcości wynika z luk w pamięci ich ojca, które pomimo jego wysiłków, co rusz wychodziły na jaw, ale nie da się ukryć, że bywały chwile, że i ona nabierała dystansu. Wbrew sobie, swoim szczerym intencjom, by nie zauważać, jednak zauważała. Nie w tym był problem, że nie poznawał przychodzących razem z nią swoich przyjaciół, ale głównie w tym, że nie znał ich wspólnych kodów, nieuchwytnych często zachowań, odzywek, epitetów. Herbert doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Starał się grać rolę, której nie znał w ogóle. Był niczym aktor, który przed wyjściem na scenę, nie dość, że nie zna tekstu, charakterystyki postaci, którą miał odegrać, ale na dodatek nie wie nawet, czy ma zagrać biały czy czarny charakter. Początkowo starał się budować nowego siebie z reakcji otoczenia, dostosowywać się. W uległości wobec domniemanych oczekiwań odnaleźć klucz do kreowanej postaci, ale po serii dotkliwych, choć patrząc realnie, drobnych porażek, dał sobie spokój. Uznał, że nie da rady i postanowił iść własną drogą. To, czy zostanie zaakceptowany przestało się dla niego liczyć. Celem było opuszczenie szpitala i podjęcie działań, dla realizacji których wyzbył się swojej, przynależnej każdemu człowiekowi spoistości. Wszak nie był wyzuty z praw. Od innego pacjenta nabył koniecznej wiedzy o procedurach i wypisał się na własną prośbę. Oczywiście szpital powiadomił Ewę i ta przyjechała po niego autem.
To był duszny sierpniowy dzień, upał powrócił i przyszpitalny parking, wypełniony ruchem i dziesiątkami kolorowych blaszanych pudeł na kółkach, zrobił na Herbercie duże wrażenie. To, że przez ostatni tydzień pobytu w szpitalu, nie szczędząc monet oglądał telewizję, sprawiło, że wobec tego dziwnie nieuporządkowanego świata nie był całkowicie bezradny. Gdy podeszli do błękitnego samochodu, wiedział jak otworzyć drzwi, zapiąć pas i w ogóle zachował się jak rasowy pasażer.
- Wszystko będzie dobrze. Potrzebujesz po prostu trochę czasu – powiedziała Ewa uruchamiając silnik.
- O, tak – odparł. – Trochę spokoju i czasu, to wszystko, czego mi potrzeba.
- Jedziemy do domu, czy może chcesz się najpierw pokazać chłopakom w firmie? Wybierali się do ciebie, ale nie chciałam…
- I dobrze zrobiłaś. Jak tam firma, jak idzie? – spytał, uznając, że wypada okazać zainteresowanie.
- W porządku. Nie musisz się tym na razie w ogóle przejmować. Bogu dziękuję, że mnie wprowadziłeś, choć opierałam się ile sił.
- Czasem mam dobre pomysły – zauważył, rad, że nie będzie zmuszony do konfrontacji ze swoimi sześcioma pracownikami. Już wiedział, że jest właścicielem warsztatu samochodowego. Człowiek, który właśnie, po raz pierwszy w życiu wsiadł do auta.
Wyruszali z Lutyckiej, ale choć Herbert potrafił odtworzyć w pamięci plan Poznania, nie koncentrował się na trasie, porażony różnorodnością obrazów za oknem samochodu, przeciskającego się przez uliczny ruch. Bryły bloków mieszkalnych, płachty reklam, kręcący się pozornie bez celu ludzie, a dosłownie każdy inny, zupełnie jakby okazywanie własnej pojedynczości było obsesją w tych dziwnych czasach. Był przygotowany, ale ten nawał męczył go i rozpraszał. Nie przypuszczał, że różnica będzie aż tak duża. Miasto, z którego centrum rozchodziły się promieniście granice poszczególnych stref, zostało w ramach wielkiej przemiany przebudowane i usystematyzowane tak, że jego wcześniejsza wersja była dla niego zbyt egzotyczna. Raziło całkowicie odkryte niebo, brak celowości, nadmiar wolnej przestrzeni, skrzyżowany z nagłymi spiętrzeniami budynków.
- Oglądałeś dziennik? To straszne, co się dzieje w Brazylii, ta epidemia – zaczęła Ewa. Lubił, gdy zaczynała mówić o sprawach ogólnych, bo na tym polu, pomimo luk w swojej wiedzy i tak był mocniejszy, niż w drobiazgach dotyczących codziennego życia. – Mówią o tysiącach ofiar. Byle się to diabelstwo nie rozniosło po świecie.
- To eksperyment – powiedział. – Tam zdrowych separują od chorych, nie odwrotnie. Stąd uliczna wojna. Pierwsza enklawa, która przygarnie wartościowych, kosztem hołoty. Na oczach świata powstaje pierwsza strefa, ale pomysł zarazy jest krwawy i głupi, bo generuje chaos i…
- Co ty opowiadasz? – żachnęła się. – Skąd ci to przyszło do głowy? Cały świat angażuje się… Jakie strefy?
- Ja to wiem. Przyjmij, że po prostu wiem. Przeniosą to gówno do Afryki, do Azji, ale nie tutaj. Możesz być spokojna.
Mówił, ale wiedział, że jego słowa trafiają w pustkę. Nie tak, nie w ten sposób. Skorzystał tyle, że z całą pewnością, temat odwiedzin warsztatu stał się nieaktualny. Miał ochotę powiedzieć Ewie kim jest, ale wiedział, że i tak uzna to za majaki. Nie mogło być inaczej, bo nikt, jak wiadomo, nie jest prorokiem we własnym domu. – A co dopiero w cudzym – pomyślał i niespodziewanie dla siebie, roześmiał się głośno. Poczuł jak żona mechanika, bo tak nazywał ją w myślach, sztywnieje za kierownicą.
* * *
Stał na balkonie i palił papierosa. Nałóg przetrwał w ciele, z czego nie zdawał sobie sprawy, nim w szufladzie biurka nie znalazł otwartej paczki Cameli. Przed chwilą po trawniku uganiali się synowie mechanika, ale gdy tylko zauważyli, że wyszedł na balkon, wbiegli do domu, jakby sam jego widok był dla nich nieznośny. Wcześniej słyszał Leszka, skarżącego się mamie, że tata jest pusty w środku. Mylił się biedaczek. Inna rzecz, że i on nie miał najmniejszej ochoty przestawać z własnym dziadkiem. Starał się nie myśleć o dzieciach mechanika w ten sposób, ale to było silniejsze.
Planował uczynić z tego domu bazę swoich działań, ale już po dwóch dniach wiedział, że nic z tego nie będzie. Już szpital ze swoim rytmem i bezosobowym podejściem był lepszy. Tutaj był skazany na udawanie, stłamszony koniecznością utrzymywania relacji z obcymi, z każdą chwilę szczelniej zamykającymi się przed nim ludźmi. Starał się, ale skoro nadal miewał nawroty obrzydzenia wobec ciała, w którym był zamknięty, nie mógł w swoich zabiegach być wiarygodny.
Jadł niewiele, unikał wzroku żony, przemykał chyłkiem, czując że stoi na progu, za którym majaczy szpitalna sala, gdzie jakiś wypełniony dobrą wolą cymbał, będzie próbował sprawdzić, co naprawdę ma w środku. Niebaczne słowo, przerwana na jego widok rozmowa telefoniczna. Porozumiewawcze spojrzenie teściowej podczas obiadu. Drobiazgi, ale skłaniały Herberta ku niepokojącej myśli, że pomimo wszystkich starań, gdzieś za jego plecami zawiązuje się spisek przeciwko niemu. Chory. Był chory. Może groźny dla otoczenia? Na tyle, na ile potrafił ocenić siebie ich oczami, z pewnością wymagał pomocy psychiatrycznej. I taka oferta pomocy w końcu padła. Jakieś badania, tylko badania przecież. Te luki w pamięci, niemożność nawiązania normalnego kontaktu. Dla jego dobra. I dzieci. Ewa, znękana obowiązkami związanymi z firmą, przecież wszędzie wlokła ze sobą synów. Spała z nimi, w ich pokoju, drzwi zamykając na klucz. Ani razu nie podniósł głosu, nie wspominał o zagładzie, strefach czy wielkiej przemianie, a mimo to budził w niej lęk, którego nie potrafiła zracjonalizować.
Przede wszystkim oddalał się od wykonania zadania. Gdy był sam w domu, bezskutecznie manipulował przy komputerze, do którego dostęp zamykało hasło. Przerażało go, że nawet z tak prostymi rzeczami nie może sobie poradzić. Wyruszył z domu na poszukiwanie skrytek, ale dotarł tylko do osiedlowego sklepiku. Tam przyczepił się do niego jakiś mężczyzna, dopytując o rzeczy, o których nie miał zielonego pojęcia. Zawrócił w panice, choć rozumiał, że musi iść dalej, by spełnić obowiązek, który wziął na siebie, by wreszcie wyjść z kręgu niemożności, narzuconej i niechcianej roli. – W końcu jestem nie byle kim, do cholery! - tłumaczył sobie, przemierzając pusty dom, w poszukiwaniu jakiegokolwiek pomysłu.
Oglądając telewizję zauważył, że z każdym dniem gorączkowe, krwawe wieści zza oceanu, coraz częściej zastępowane były przez ogólniki, rozważania i zapewnienia, że ani Polsce, ani jej mieszkańcom, nic złego nie grozi. - Europa jest bezpieczna – powtarzali ludzie o twarzach godnych zaufania. To wiedział. Mógłby od siebie dodać, że wkrótce będzie jeszcze bezpieczniejsza.
* * *
Tej nocy obudziło go szczekanie psa. Nad Herbertem unosiła się, pływając w mroku, czarna, połyskująca maska, obdarzona żywymi, rubinowymi ślepiami. Widział ruch zawiasów, ugięcie sprężyn, gdy poruszała wygiętymi z blachy ustami. Nie padło ani jedno słowo. Słyszał tylko dochodzący zza maski szyderczy, urągający mu śmiech. Wyciągnął rękę, aby odepchnąć złudzenie w głąb pokoju, ale to nie było złudzenie. Stalowe lodowate wargi chwyciły jego palce i bezzębne mechaniczne usta zaczęły żuć. Wyrwał dłoń, oszalały ze zgrozy. Zanurkował z łóżka głową w dół i umykał na czworakach jak zwierzę. W końcu, nie mogąc dosięgnąć klamki, zawrócił i piszcząc ze strachu, wcisnął się pod łóżko. Nic więcej się nie działo. Pies przestał szczekać, zatrąbił przejeżdżający samochód.
Minęła godzina, nim ośmielił się wypełznąć z kryjówki. Pokój był pusty. Zapalił światło, ubrał się i wyszedł na korytarz. Po wszystkim pamiętał, co i w jakiej kolejności robił, ale wówczas, nie do końca kierował swoimi poczynaniami. Wszedł na piętro. Pod drzwiami zakazanej komnaty, w której kuliła się ze strachu żona mechanika, wymamrotał przeprosiny, których pewnie nie usłyszała i wyszedł z domu. To był jego ostatni plan. Niegodny negocjatora, ale wtedy wszystko co robił, wydawało się oczywiste. Prowadzący go demon, któremu dotychczas udało się zataić swoje parszywe istnienie, teraz usłużnie otwierał przed nim wszystkie drzwi, rozwijał miękkie czerwone dywany. Tańczył przed nim i grał na flecie, na czarnym.
Herbert maszerował oświetlonym przez latarnie poboczem asfaltowej drogi, w kierunku łuny świateł unoszącej się nad centrum miasta, ściskając w ręku zwiniętą, żółto-czarną linkę. Od czasu do czasu mijały go auta, dziwaczny artefakt otwartego na oścież świata. Okna ludzkich siedzib były ciemne. Nie spotkał nikogo i tylko marnotrawne koty przypatrywały się jego wędrówce. W końcu skręcił w wąską dróżkę, wiodącą pomiędzy metalowymi grzebieniami ogrodzeń, prowadzącą ku zbawczej ścianie lasu. Tam czekał na niego rozgniewany jego szaleństwem Bóg, którego nabył wraz z prawem do korzystania z azylu. Nieświadomy jego obecności, znalazł odpowiednią gałąź i skończył ze sobą. Bez świadków, listów pożegnalnych, nawet bez jakichś ostatecznych rozważań. Skupił się na technicznej stronie zagadnienia. Las był ciemny i cichy, gdy zakładał pętlę.
Skąd mógł wiedzieć, że w zaroślach, dosłownie o dwa metry od pnia z którego osunął się w niebyt, śpi zmorzony alkoholem Jazon? Człowiek, który lekceważył przyjemności wynikające z podtruwania organizmu etanolem, który później, nigdy w jego przytomności nie sięgnął do dostatnio zaopatrzonego barku Portera, akurat wtedy, złamany nieudaną wizytą w domu utraconym na zawsze, pokonany lekceważącym, szyderczym śmiechem dorastających dzieci, którym wstrętne były jego rodzicielskie zapędy, trafił do lasu z kupioną na stacji benzynowej butelką, z identycznym jak Herbert zamiarem, tyle że poprzedzonym konsumpcją zawartości butelki. Wybrał tę samą gałąź, ten sam przegniły pieniek, ale nie mogąc sklecić z szalika i paska sensownej pętli, zasnął pijany w krzakach. Czy takie zbiegi okoliczności istnieją? Okazuje się, że tak. Jazon, który dobrze się zapowiadał. Jazon, który z wyprawy po złote runo, razem ze skarbem przytargał chorobę, zdradę i rozpacz, stał się wybawicielem, bez mała aniołem stróżem Herberta.
Negocjator dusił się tuż nad ziemią. Gałąź tańczyła, ugięta pod ciężarem ciała i choć chwilami dotykał gruntu czubkami palców, nie potrafił wyzwolić się ze starannie zawiązanej pętli. Wtedy Jazon wygrzebał się z krzaków. Dziki, rozkudłany, niezborny w ruchach. Objął go w pasie i próbując unieść, upadł, ciągnąc w dół, odcinając dopływ tlenu. Puścił, a gałąź uniosła Herberta z powrotem ku ciemnemu przeznaczeniu. Ale tamten nie dał za wygraną. Gramolił się do sznura, aż zawisł na nim, a wtedy udało się niedoszłemu samobójcy stanąć na ziemi i chwycić zbawczy oddech. Próbował poluzować sznur, gdy gałąź pękła i obaj upadli na cuchnące zgnilizną liście.
Kiedy siedzieli zbierając siły na wilgotnej ściółce, otoczeni przez ruchliwą ciemność podmiejskiego lasku, w Jazonie odezwał się dzielny Samarytanin. Jeszcze pijany, zaproponował Herbertowi pomoc, bredząc o nadziei, życiu i kolejnej szansie. Zaprosił go do siebie, żeby miał czas ochłonąć, ale sam nie potrafił iść prosto i wyszło na to, że to negocjator musiał go taszczyć. Tak oto dwóch niedoszłych samobójców wędrowało poboczem drogi, kryjąc się przed wzrokiem policyjnych patroli. Jazon wyznał, w jakim celu pojawił się w lesie, a Herbertowi ta zbieżność samobójczych postanowień wydała się nagle niezwykle zabawna.
- A ja przybyłem z przyszłości. Muszę uratować ten cholerny świat przed zagładą - powiedział, by zrewanżować się szczerością swojemu wybawcy.
- Z jak odległej? – spytał rzeczowo Jazon.
- Sto lat. Równe sto lat – odpowiedział Herbert.
- To świetnie. Będziesz miał sporo do opowiedzenia – zauważył tamten, a w jego głosie, poza naturalną w takiej sytuacji ciekawością, Negocjator nie doszukał się nawet cienia kpiny, czy rozdrażnienia z niewczesnego w ich sytuacji żartu.
- I wiele do wysłuchania. Gubię się tutaj, nie potrafię…
- To zrozumiałe – wszedł mu w słowo Jazon. – Sto lat, nie w kij dmuchał. Gdyby mnie ktoś przeniósł w czasy wojny polsko – bolszewickiej, też czułbym się nieswojo. Już mi przechodzi – dodał i natychmiast, wbrew tej odważnej deklaracji, pochylił się nad rowem i zwymiotował. - Zachciało się staremu chłopu wieszać. Ty chociaż zawiązałeś pętlę, a ja tylko zgubiłem pasek.
Pojechali nocnym tramwajem. Trzeźwiejący Jazon, podtrzymujący spodnie ręką, Herbert z kolei, pierwszy raz wieziony przez tak dziwaczny wehikuł. Motorniczy przypatrywał się pilnie, ale dał im spokój, może dlatego, że chwiejący się na nogach Jazon pamiętał o zamarkowaniu skasowania biletów. O dziwo, wskazał też właściwy przystanek i wysiedli w noc, skażoną zgoła niepotrzebną mżawką i w tej okolicy całkowicie bezludną. Potem, nie czekając na nocny autobus, do przyjazdu którego została godzina, poleźli dziwacznym, zdaniem Negocjatora nie rokującym powodzenia skrótem: po trawie, wzdłuż strumyka, który Jazon nazwał Smródką, a w końcu leśną dróżką.
Wreszcie zmęczeni dotarli na miejsce. - Lepiej byłoby nie żyć – mruczane po drodze, zastąpiła ulga, że światło, ciepło i brzęk naczyń kuchennych to nie fikcja zrodzona w głowie jakiegoś niepoprawnego fantasty. Jazon mieszkał z kolegą w starym, odziedziczonym po dziadku drewnianym domu. W czasach, gdy był Jazonem tryumfującym, dom wraz z otaczającym go niewielkim sadem pełnił funkcję wypoczynkową. Był, podobnie jak w czasach jego dzieciństwa, weekendową odskocznią, gdzie spędził z żoną i dziećmi wiele miłych dni, o których starał się teraz zapomnieć. Stuletnia konstrukcja okazała się trwalsza, niż ich wielokrotnie powtarzane zapewnienia o miłości i wzajemnym przywiązaniu. Niby na przedmieściach, a już właściwie na wsi. Trzy podpiwniczone pokoje, kuchnia i dobudowana przez niego murowana łazienka.
Jazon obdarował Herberta suchym swetrem i zaparzył kawę, a ten niespiesznie opowiedział mu swoją historię. Trzeźwiejący gospodarz nie przerywał, ani nie komentował. Nie wezwał też policji, ani lekarzy do wariata, a to wiele znaczyło. Opowieść o negocjaturze, azylu, spisku, podróży w czasie i demonach, przepłynęła między nimi, jakby była wspomnieniem zwyczajnego nieszczęścia, które kazało Herbertowi założyć sobie pętlę.
- Dziewiątego września, w samo południe, wysadzą tunel pod kanałem LaManche – Herbert stwierdził stanowczo na koniec. - O czternastej trzydzieści naszego czasu. Zginie tysiąc dwustu czterdziestu trzech ludzi, ale prawdziwej liczby ofiar nikt nigdy nie pozna – uzupełnił.
Jazon wpatrywał się w niego, wodząc palcem po obrzeżu kubka. Przez chwilę nic nie mówił, ale w końcu rzucił krótkie:
- Kto?
- Obarczą winą terrorystów, pogrobowców państwa islamskiego, inni Rosję, ale uważam, że to był... Będzie kolejny etap realizacji planu harmonizacji świata.
- OK, przyjmijmy, że masz rację. Niecałe dwa tygodnie, to niewiele, ale ja mam dużo czasu, naprawdę dużo. Na razie zostań z nami, o ile chcesz. Musisz się ogarnąć, zrzucić z siebie... Rano zadzwonię do twojej żony i powiem, że nic ci nie jest, że wrócisz. Jeszcze tylko brakowało, żeby zaczęła cię szukać policja.
Oczywiście Herbert nie znał ani numeru telefonu, ani adresu, ale jako wzorowy samobójca zabrał z domu portfel z dokumentami, by nie kłopotać policji identyfikacją zwłok.
- Doskonale – stwierdził Jazon, przeglądając papiery. Prześpij się na kanapie. Dałbym ci całkiem suche ciuchy, ale nie jestem jeszcze... No wiesz. Wróci Porter, to się wspólnie zastanowimy, co robić dalej. On pracuje. Nocami pakuje i pakuje, współczesny święty Mikołaj za dwa tysiące miesięcznie. Jeśli o tym mowa, znalazłem utkane za przegródką twojego portfela...
Położył na stole sześć zielonkawych, zupełnie nowych banknotów. Herbert spytał, czy to dużo i w odpowiedzi usłyszał, że gdybym chciał z nimi zostać, spokojnie wystarczy na miesięczny wikt i opierunek. Herbert nie znał tego zwrotu, ale mądrze pokiwał głową i powiedział, że chce zostać. I został.
* * *
Porter okazał się tęgim, zbyt głośno, jak na gust Negocjatora, mówiącym mężczyzną, obdarzonym na dodatek dziwnie przenikliwym spojrzeniem. Podobnie jak Jazon, bez zastrzeżeń przyjął opowieść Herberta. Nim położył się spać, uruchomił komputer i najpierw bezskutecznie szukał frazy: „Kormoran woła swoje dzieci do gniazda.” – narzekając przy tym, że takie hasło mógł wymyślić tylko ktoś, kto nigdy nie buszował w Internecie, a następnie, tłumacząc cały czas Negocjatorowi, swoje kolejne czynności, założył blog pod tym tytułem, z wpisem identycznej treści i uruchomił program, który tej enigmie, miał nabijać sztuczną popularność, markując otwarcia strony.
- Jak poznamy, że stronę otworzył ktoś z moich?
- Oj – odpowiedział Porter, który uznał, że Herbert nabył wystarczający zasób wiedzy, jak na jedną sesję. – Teraz – zmienił temat – położę się spać, a wy obskoczycie te skrzynki kontaktowe. Tylko najpierw, tu w domu, napiszcie i wydrukujcie wiadomość. Zafoliujcie, żebyście się potem nie motali. Jazonie, jesteś odpowiedzialny za naszego gościa – ziewnął przeciągle i dodał: - Najpierw wypełnijcie obowiązek wobec ludzkości, a wracając zróbcie zakupy.
Drukarka kończyła zadaną pracę, gdy rozczochrany Porter wyłonił się ze swojego pokoju.
- Chwila – zaczął i ziewnął. – Znasz dane, macie lokalizator, wszystko ok. Tyle tylko, że za sto lat tych skrzynek jeszcze nie było, prawda? Jeśli dzisiaj włożycie, jak planujecie, listy do słojów, a słoje do plastikowych pojemników, to w każdej chwili przed twoim wyruszeniem, powinny być już na miejscu, czyli mógłbyś za sto lat przeczytać własne listy, nim wyruszysz w podróż. Uniknąć błędów, szoku, sam sobie zawczasu wytłumaczyć nasz świat. Coś tu nie gra.
- W ten sposób, cała moja wyprawa jest pozbawiona sensu, skoro za sto lat warunki nie uległy zmianie, znaczy się, że spaliła na panewce.
- A skąd mogliście wiedzieć, że nie uległy zmianie, tkwiąc w nich po uszy? Aby to ocenić, musielibyście spojrzeć na swój świat z boku, spoza czasu.
- To teoria, a moje przeniesienie jest realne. Przegadaliśmy o tym wiele nocy, nim wyruszyłem. Chyba decyduje fakt, że w przeszłość nie zabieramy ni grama materii. Nie ma skrzynek, ani zmian, bo widocznie moi poprzednicy nie dali rady. Myślę, że to działa minuta w minutę, tu i tam. Zakopiemy słoik, to równo za sto lat się ujawni. Wiem, że to dziwaczne, ale tak to sobie wykładam.
- Masz rację, że to dziwaczne – zgodził się Porter – bo niby gdzie ten słoik będzie przebywał przez sto lat, bez jednej sekundy? Jest, nie ma, znowu jest. A dlaczego aż sekundy? Może nanosekundy? To umowne. Ty, to rozumiem, bo świadomość czy dusza… Zmiany, które spowodują nasze, twoje działania, mogę przełknąć. Teorie są tylko teoriami, mogą padać do woli pod wpływem faktów, ale to materia. Można próbować. Owszem, czemu nie, ale nie wierzę w powodzenie. List w żadnym razie nie może dotrzeć.
- Skoro złożymy…
- To ktoś wykopie, zniszczy. To sto lat, pamiętaj. Może nie zgadzają się dane? Wkradł się błąd, nie wiem. Sam twierdzisz, że istniały luki w waszej wiedzy o historii formowania się tego dziwacznego porządku. Wzięliście obrazek teraźniejszy i znaleźliście odpowiedni sprzed mniej więcej stulecia, uznając, że niewiele się zmieniły, a niewiele, nie znaczy, że wcale.
* * *
Zastrzeżenia Portera zostały tego ranka zweryfikowane pozytywnie w pięćdziesięciu procentach. To była prawdziwa klęska. W jednym miejscu trwały prace budowlane i tam, gdzie mieli stworzyć „skrzynkę kontaktową” piętrzyła się hałda żwiru. Dwie pozostałe, miejskie lokalizacje również zawiodły. Pierwsza, która miała być odludnym, zarośniętym chwastami placykiem, okazała się wyasfaltowanym, zastawionym autami parkingiem, druga parkowa, wskazywała na środek dobrze ubitej na podłożu z kruszywa alejki. Kopanie w takim miejscu niewątpliwie zwróciłoby uwagę, tym bardziej, że pobliska lampa zaopatrzona była w kamerę miejskiego monitoringu. Tu poszli na kompromis, zakopując list, wśród splątanych korzeni pobliskiej kępy czarnego bzu. Lepiej poszło im w przy maltańskim lasku. Obydwa miejsca były dostępne, ale Herbert głośno już wyrażał swoje wątpliwości, gdyż zgoła inaczej zapamiętał konfigurację terenu. Ostatni punkt, w ogóle był niedostępny, choć w fazie planowania, budził największe nadzieje. Mieścił się w podziemiach macierzystego kościoła sektora chrześcijańskiego i był gotową, wykutą w ścianie skrytką, którą odkrył Piotr, wraz z dziewiętnastowiecznymi artefaktami. W zasadzie początkowo opierano się tylko na tej skrytce, dodając pozostałe jako rezerwowe.
Już żelazna brama z kutymi różami i krzyżem sprawiły, że Herbert poczuł, jakby opadła zasłona czasu. Ta sama zbyt wielka dla ludzkiej dłoni klamka, te same drzwi, kamienne misy z wodą święconą, krata przedsionka i ludzie w ławkach prawie tacy sami, jak wtedy, gdy zdyszany przybiegł do kościoła po azyl.
- Bardzo przepraszam, ale trwa nabożeństwo żałobne i proszę… - młody ksiądz, który pojawił się nagle w przedsionku świątyni, przerwał ich rozmowę, delikatnie ujmując Jazona za ramię. Wyszli razem w jasność słonecznego przedpołudnia.
- Proszę księdza, kolega – wskazał na Herberta – chciałby zwiedzić podziemia kościoła. Jest fotografikiem, przyjechał z Anglii i…
- To niezwykle interesujące, ale my nie mamy podziemi przygotowanych do zwiedzania. Krypty są zabezpieczone i czekają na renowację. Potrzebne są duże pieniądze, a ich pozyskanie nie jest łatwe, tym bardziej, że nasz kościół nie jest jakimś osobliwym zabytkiem.
- Nie jesteśmy turystami. Kolega tylko…
- To nie wchodzi w grę. Dziwne jest tylko to, że odkąd jestem w tej parafii, czyli od czterech lat, to poza przedstawicielami instytucji nikt nawet nie wspomniał o podziemiach, a wczoraj pojawił się tu człowiek, który próbował sforsować drzwi do krypty. Była i policja, ale nim przyjechali, wyrwał się i uciekł. O waszej wizycie też powiadomię stosowne organy, o ile natychmiast nie powiecie, o co chodzi?
- Ok – zgodził się Herbert. – To żadna tajemnica, a wręcz przeciwnie, rzecz godna powszechnej uwagi. W skrócie rzecz ujmując, chcemy umieścić w pewnym miejscu podziemi, coś w rodzaju kapsuły czasu, w naszym przypadku jest to zakręcony słoik z listem. Za sto lat, ktoś go odnajdzie i przeczyta. To wszystko.
- Ale, po co? – zdziwił się ksiądz, patrząc na wyjęte z torby przezroczyste plastikowe pudełko, faktycznie zawierające słoik.
- Zaraz księdzu opowiem, ale nim gdzieś usiądziemy, bo to nie jest historia, którą można streścić w pięć minut, bez obawy wyjścia na szaleńca, niech ksiądz, jeśli łaska, opisze tego wczorajszego gościa i powie, jak tłumaczył swe najście.
- Wielki facet, bardzo głośny. Wyglądał na sportowca, tym bardziej, że ubrany w dres. Taki, jak jeden z tych naszych młociarzy, czy innych kulomiotów.
Herbertowi to porównanie nic nie mówiło, ale widział, że Jazon z aprobatą kiwa głową. Był czas na tłumaczenie, ale zdążył nabrać radosnej pewności, że nie jest już samotny, w tym dziwnym świecie.
- Nie mówił przypadkiem, że jest zakonnikiem?
- O, tak. Twierdził, że nazywa się Rupert i recytował nam tutaj po łacinie, ale gdy zorientował się, że mu nie wierzymy, odepchnął wszystkich i po prostu wyszedł.
- Ksiądz pojęcia nie ma, jak radosną wiadomość mi przyniósł. Nie mylił się łobuz, że jego pradziadek okaże się podobnym mu bykiem. Ale martwił się przecież… Usiądźmy, tam jest ławka.
* * *
Porter przechadzał się wielkimi krokami po izbie. Od ściany, z której mężnie spoglądał marszałek Piłsudski do okna, dzieliło go pięć kroków, ale w jego wydaniu za każdym razem wychodziło cztery i pół, przez co musiał dość niezręcznie hamować. Jazon wpatrywał się w monitor komputera, ale Herbertowi manewry Portera przeszkadzały do tego stopnia, że aby zrozumieć, co tamten mówi, musiał pochylić głowę i gapić się na spłowiały rudy dywan, niestety nie dość gruby, by stłumić odgłos kroków. Raz, dwa, trzy, cztery, cztery i pół. Pauza. Raz, dwa, trzy, cztery, cztery i pół. Pauza. Od doniczki z bazylią, do portretu Dziadka.
- Nigdzie go nie ma, to raz. Powinien cię szukać, a Jazon próżno wystaje pod twoim domem, to dwa. W klubach sportowych, nie ma. Ten dres mógł nas zmylić. Może jego duch wstąpił w chuligana – dresiarza, o ile tacy dosłowni, jeszcze istnieją. Na wezwanie internetowe się nie zgłosił, to pięć.
- Cztery – poprawił go Jazon. - Spokojnie, zacznijmy od początku. I usiądź , do diaska, bo tupiesz jak pan jeż.
- Na początku Bóg stworzył niebo i ziemię. Ziemia zaś była bezładem i pustkowiem... O to ci chodzi? – odparł wyraźnie rozzłoszczony Porter, ale przerwał swój marsz, dosiadłszy obitego skórą taboretu.
- Do kościoła nie wrócił, księżulo czuwa. Przy innych skrytkach nie znaleźliśmy ni jego, ni żadnego śladu aktywności. Poznań, to znowu nie żadna dziura. Niełatwo znaleźć człowieka, o ile nie zna się jego nazwiska. To, że potężny… Trudno za każdym barczystym chłopem wołać: Rupert!
- Ale to właśnie robimy – wtrącił Herbert. – To kilka dni dopiero, a to, że i on nas pewnie szuka, nie ułatwia wcale sytuacji. Poza tym, naprawdę mógł się w coś wplątać i trafić do aresztu. On ma nie tylko silną, ale, że się tak wyrażę, szybką rękę.
- Szum informacyjny. Nasz przekaz, nawet gdy dociera do odbiorcy, natychmiast jest rozmywany przez dziesiątki podobnych, ale z gruntu fałszywych – wtrącił Jazon. – Spójrzcie na nasz dzisiejszy wpis o epidemii w Ameryce Południowej. Jest na stronie głównej. Ponad dwa tysiące otwarć i czterdzieści sześć komentarzy. Z grubsza rzecz ujmując, większość ma autora za wariata, ale najgorsze są te, które odsyłają nas do wcześniej opublikowanych tekstów.
- Blogosfera to gówniana jednodniówka – stwierdził autorytarnie Porter. – Dziś wpada, jutro wypada. Zero odzewu. Listy do gazet, polityków, znanych ludzi. Szkoda tylko, wielka szkoda, że pierwsze konkretne dane dotyczą wydarzeń, którymi świat będzie żył za dwa lata. Z twoją pamięcią łatwo zwrócilibyśmy uwagę na proroctwa, ziszczające się ot tak, z dnia na dzień. Niczego więcej nie znalazłeś o dwa tysiące dwudziestym, w tej cholernej bibliotece?
Herbert przestał liczyć okruszki zdobiące dywan i podniósł wzrok. Wracali do tego i wracali, a on niczego wartościowego nie potrafił wywlec z zakamarków swej doskonałej pamięci.
- Tylko to. Reszta to szkolna wiedza, uwagi wyrwane z kontekstu. Przecież wiecie. Dzięki tym kilku faktom jestem z wami, pracujemy... – odpowiedział, wpatrując się w ogień pożerający kloc drewna za szybą przysadzistego pieca kominkowego. W pokoju było zbyt gorąco. Zachciało się Porterowi cug w kominie sprawdzać, akurat w taki ciepły dzień. Fala ciepła, która przed kwadransem wygnała go z fotela i zapędziła na niewygodną, zapadającą się kanapę, dotarła i tutaj.
- Tak - przyznał Jazon – wysadzenie tunelu pod La Manche to był mocny fakt i pierwsza nauka, że ostrzeżenie z takiego jak nasze źródła, nikogo nie obejdzie. To szaleństwo.
- Już to przerabialiśmy – zezłościł się Porter. – Mieliśmy za mało czasu i wiary, a Herbert jako pochodzący z przyszłości jest nieco zapóźniony technologicznie. Ale nawet kroniki roku dwa tysiące dwudziestego drugiego, nie wzbudziły w necie większego zainteresowania, a pamiętajmy, że za kilka miesięcy zerwą sieć. Kto będzie pamiętał teksty przeczytane przed rokiem, a jeśli nawet, będzie za późno. Myśl, myśl, negocjatorze.
- Już mają zaczątki murów. Amerykanie przecież skonstruowali tarczę, ale na razie to tajny gadżet pola bitwy. Może to... – wtrącił Jazon, wracając do swojego ulubionego wątku.
- A tak. Rozgłośmy tajny wynalazek Pentagonu, nie znając nawet zasad jego działania. W najlepszym razie nikt nie zwróci uwagi na nasz bełkot, albo umocnimy swoją pozycję na liście internetowych czubków. W najgorszym... – Porter wykonał międzynarodowy gest podrzynania gardła i przybierając pozę wieszcza, zacytował Szekspira:
„Własne to wścibstwo wtrąciło ich w przepaść.
Biada podrzędnym istotom, gdy wchodzą
Pomiędzy ostrza potężnych szermierzy”
- Te, Mickiewicz – zaśmiał się Jazon, chwilowo rozładowując rodzące się napięcie.
Korzystając z chwilowego zawieszenia broni Herbert wstał i szerzej otworzył drzwi do sieni, by wpuścić trochę, nieco chłodniejszego powietrza. Nie wracał na kanapę. Oparł się o framugę, westchnął z ulgą i powiedział:
- Po pierwsze, nikt nie uwierzy, że przybyłem z przyszłości.
- No, sekundę. Jazon uwierzył, ja, księżulo Roman. Masz skuteczność stuprocentową, jak na razie – Porter roześmiał się i dodał: - W sumie żaden sukces, sami wariaci.
- Wszyscy wiedzą, że podróże w czasie są niemożliwe. To koncept na powieść fantastyczną, a prawdę mówiąc, to ja nawet nie cofnąłem się w czasie. Urodziłem się w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym roku, w Poznaniu. Mam żonę, dwójkę dzieci i pracowałem jako mechanik samochodowy. Przepraszam. Miałem... Mam prywatny, odziedziczony po ojcu warsztat. Płaciłem podatki, posiadam aktualny dowód osobisty, pesel, świadectwa ukończenia szkół. Jasna cholera! Znają mnie setki ludzi! Na czym się mamy oprzeć? Na tym, że nagle zacząłem mówić z cholernym angielskim akcentem, że nie wiem co to amortyzator, a co gaźnik? Że zwiałem z domu, bo nie poznawałem swoich bliskich?
- To nie jest najgorsze. Rzecz w tym, że wedle tego, co mówisz, proces zmian jest rozłożony na lata i na dodatek znasz go w wersji ukutej przez propagandę. Nawet jeśli zgadzają się jakieś fakty, to ich otoczka już nie. Nasze ostrzeżenia, to dla innych, nie więcej niż bajanie futurystów.
- Na to byłem przygotowany, ale liczyłem na swoje przeszkolenie, na absolutną pamięć, ale tutaj nie dysponuję autorytetem wynikającym z funkcji, nie działała hierarchia ani prawo na którym mógłby się wesprzeć. Wiem, że za pół roku armia przejmie władzę we Francji i Austrii, że w Niemczech upadną rządy parlamentarne i władzę przejmie cholerna wielka trójka. Co z tego, skoro już teraz świat huczy od pogłosek i analiz. Gdzie tu mój głos? Kto zechce dowiedzieć się od mechanika samochodowego, ku czemu zmierzają te wszystkie wydarzenia?
Kogo będą obchodziły powody odwrotu od demokracji, gdy krew popłynie ulicami a hordy barbarzyńców będą bezkarnie masakrowały bezbronnych. Wtedy mają mnie słuchać?
Jazon tarł czoło. Teraz on przechadzał się, podczas gdy Porter siedział, wpatrzony w monitor laptopa. Początkowo wierzyli, że będą kamieniem, który poruszy lawinę, a natychmiast utknęli w milionowym piargu, z wolna osuwającym się po zboczu. Och tak, ku nieuniknionemu przeznaczeniu. Jazon, niedawno gawędzący o motylu, którego ruch skrzydeł może odwrócić skibę historii, teraz zatrzymał się przy oknie i zagapiony w ciemność, w bezradnej złości tak mocno zacisnął pięści, jakby chciał ruszyć na wszystkich i bić, bić bez opamiętania. Herbert czuł, że mówi właściwie do siebie:
- Zabiją Internet, jednym ruchem zerwą chimeryczną nić powiązań, a potem skończy się dobrotliwe grożenie palcem i nastanie czas nagiej przemocy.
- To znamy na pamięć – Jazon prawie krzyczał. - Miliardy zginą, reszta pójdzie w rozsypkę. Terroryzm zastąpią epidemie, wyludnioną Afrykę i Azję zasiedlą wybrani, niczym nową kolebkę ludzkości. Reszta, odseparowana od bezwartościowej tłuszczy, w niedostępnych strefach... To znamy, ale kto uwierzy w coś takiego?
- Wy uwierzyliście!
- To idź dzisiaj na Bułgarską, stań przed prącym na stadion tłumem i zatrzymaj ich słowem. Ponoć kibice Lecha to radykałowie, może uwierzą. Sprawa międzynarodowa, bo grają, jak raz w Lidze Mistrzów z Liverpoolem. Idź... Będziesz miał ponad czterdzieści tysięcy słuchaczy i darmową reklamę na You Tube – złościł się Jazon.
- Lech będzie miał jeden, a Liverpool cztery, ale nie wiem czego.
- Co? – spytał Porter, co mówisz?
- Liverpool cztery, Lech jeden. W nawiasie i tu, i tam jeden.
- Skąd wiesz?
- Jak to skąd? Moja pamięć jest...
- Poczekaj chwilę. – Porter przycupnął przed kanapą, na której siedział zdziwiony powstałym zamieszaniem negocjator. – Przecież sto razy mówiłeś, co wiesz o dwudziestym roku. Dlaczego do diabła...
- Przecież to sport. Archaiczna rozrywka służąca zaspokajaniu złudnej potrzeby rywalizacji. Pusta gra, nie mająca związku…
- Ale skąd to wiesz? – Nie dawał za wygraną Jazon .
- Wykresy. Przeglądałem wykresy statystyczne z dwudziestego pierwszego roku, dotyczące epidemii dziesiątkującej kraje tropikalne. To były wydruki komputerowe. Ktoś wykorzystał puste strony, a na odwrocie...
- W końcu, to zawsze Poznań – zauważył Porter, na co Jazon zareagował wybuchem śmiechu. – Pamiętasz bracie inne wyniki?
- Wyniki? Jasne – odparł Herbert – dobrze wiecie, że tak, ale co to ma za znaczenie? Chyba wszyscy je znają, bo inaczej, po co chodziliby na te mecze?
Nie pojmował, co ich tak dziwi, skąd emocje? Skoro na imprezę wybiera się czterdzieści tysięcy ludzi, muszą przecież wiedzieć, co obejrzą?
Jazon ubierał się pospiesznie, podczas gdy Porter zapisywał na wyrwanej z zeszytu kartce, dyktowane przeze Herberta wyniki, powtarzając w kółko:
- Dawaj! Dawaj! I po każdym zapisanym rozstrzygnięciu, dopytując, czy jest pewny. Był, a nawet spytał, czy ma podać jutrzejsze, bo to tylko osiem zestawów, ale na to nie było już czasu. Gdy Jazon pognał na przystanek, Porter wytłumaczył w czym rzecz. To była niespodzianka dla negocjatora. Potrzebowali pieniędzy na przeprowadzenie akcji, ale nie chciało mu się pomieścić w głowie, że można w ten sposób zarabiać. Ten świat był dziwny, ale po raz pierwszy spotkał się z czymś równie absurdalnym. Wedle słów Portera, miliony, a nawet miliardy pasjonowały się zabawą w kopanie piłki, czerpiąc satysfakcję ze swojej niewiedzy, a do tego, na jakąś marną kalkulację, ludzie stawiali ciężko zarobione pieniądze.
Jazon zdążył obstawić i wrócił rozgorączkowany, od progu wołając, że rano muszą założyć konta u internetowych bukmacherów, a potem razem z Porterem zasiedli przed komputerem by na bieżąco śledzić wyniki.
Herbert usmażył sobie trzy jajka i siedząc samotnie w kuchni, rozmyślał nad otaczającym go dobrobytem. W zharmonizowanym świecie nie było tabeli żywieniowej, która zezwalałaby na kolację jaką sobie przyrządził. Wszystko działo się dla jego dobra, podczas gdy tutaj, nie dość że przechowywali w domu półprodukty, to na dodatek mogli je dowolnie przetwarzać.
Początkowo kładł to na karb rozproszenia populacji, ale w końcu musiał przyznać, że było w tym coś więcej niż logistyczne problemy związane z rozlokowaniem odpowiedniej ilości właściwych stołówek. Tak było ze wszystkim, dosłownie z każdym aspektem codziennego życia. Dziwnie szybko przywykł do nowych warunków, a opowiadając swoim towarzyszom o świecie przyszłości, nauczył się omijać wiele kwestii, nie mogąc znieść ciągle powtarzanego pytania: Po co?
Mało tego. To najprostsze z możliwych pytań, zadawał samemu sobie, powoli odkrywając dziwaczność cywilizacji, która go ukształtowała. Dogmaty kruszyły się pod naporem faktów i przestał rozumieć powody dla których ludzie poddali się harmonizacji. Jazon i Porter nie pomagali mu, zbywając śmiechem argumenty z księgi praw. Początkowo nieśmiało bronił niektórych zasad, ale w końcu sam zaczął się z nich śmiać. Separacja, hermetyczność klas społecznych, czy zakładane przez system dziedziczenie umiejętności, z perspektywy czasu wydawały się szkodliwe i co gorsza, właśnie śmieszne. Porter huczał radośnie, a uderzając w biblijny ton głosił:
- I stało się tak, że notariusz zrodził notariusza, a przykręcacz śrubek przykręcacza śrubek. I wydało się Panu, że jest to dobre. To ci dopiero sztuka, w świecie gdzie jajko jest rarytasem, a arbuz pokarmem nieśmiertelnych.
- I z czego rżysz? – dogadywał przyjacielowi Jazon. – Mało to już dziedzicznych zawodów, że zostanę przy twoim przykładowym notariuszu.
Nawet dialekt, w którym rozmawiali, przestał uważać za pozbawiony polotu i płaski. Z dnia na dzień tracił akcent i łapał się na tym, że zamiast po angielsku, myśli po polsku. Teraz uśmiechał się, słysząc dochodzące zza ściany pokrzykiwania Jazona. Syty, wyzuty z poczucia wyższości słuchał ich sportowych podnieceń. Cieszyli się. Jazon, który utracił wszystko co kochał, który niedawno łaknął śmierci, podskakiwał na krześle, wołając: - Jest! Jest! Jest! Podobnie Porter, wciąż na nowo zmyślający historię swojego życia. Noszący w sobie nieznane nawet Jazonowi tajemnice. Bawili się jak dzieci, pewni zysku, uwolnieni od trosk, nawet od tych, którymi on ich obdarzył. Herbert oparł się dłońmi o parapet i patrzył w ciemność.
Jego rozmyślania przerwał Porter, informując go łaskawie, że wyniki do przerwy, te cyfry w nawiasach, jak wyjaśnił, zgadzają się w stu procentach. Uśmiechnął się na takie dictum, bo jak mogłoby być inaczej, skoro mecze zostały rozegrane przed stu laty. Zdziwiły go tylko obawy towarzysza, że ciągle wygrywając, mogą zwrócić na siebie uwagę.
- W końcu, o to nam chyba chodzi? – spytał retorycznie. Miałby dotrzeć do świadomości ludzi, dzięki tak błahej sztuczce? Przejrzał w pamięci tabele i zestawy spotkań. W końcu były to tysiące faktów. Mieli czas, co znaczyło, że mieli też szansę.
- Czym szansa dla szympansa – zrymował sentencjonalnie i odwrócił się od okna.
tagi: powieść negocjator
![]() |
Jacek-Jarecki |
21 października 2017 08:19 |
Komentarze:
![]() |
Grzeralts @Jacek-Jarecki |
21 października 2017 21:03 |
Piękności. Trochę zmienił się klimat opowieści, ale rozumiem, że to zamierzone. Ten zamach w Eurotunelu to wrzuciłeś dla tych, co czytali Wypisy?
![]() |
Marcin-Maciej @Jacek-Jarecki |
21 października 2017 21:36 |
Najlepszy odcinek z dotychczasowych. Bardzo dobry. Pozdrawiam Panie Jacku.
![]() |
Marcin-Maciej @Grzeralts 21 października 2017 21:03 |
21 października 2017 21:38 |
Jak zacząłem czytać to nie było jeszcze Twojego komentarza, pewnie czytaliśmy w tym samym czasie. Pozdrawiam.
![]() |
Magazynier @Jacek-Jarecki |
21 października 2017 21:54 |
"Skąd mógł wiedzieć, że w zaroślach, dosłownie o dwa metry od pnia z którego osunął się w niebyt, śpi zmorzony alkoholem Jazon? Człowiek, który lekceważył przyjemności wynikające z podtruwania organizmu etanolem, który później, nigdy w jego przytomności nie sięgnął do dostatnio zaopatrzonego barku Portera, akurat wtedy, złamany nieudaną wizytą w domu utraconym na zawsze, pokonany lekceważącym, szyderczym śmiechem dorastających dzieci, którym wstrętne były jego rodzicielskie zapędy, trafił do lasu z kupioną na stacji benzynowej butelką, z identycznym jak Herbert zamiarem, tyle że poprzedzonym konsumpcją zawartości butelki. Wybrał tę samą gałąź, ten sam przegniły pieniek, ale nie mogąc sklecić z szalika i paska sensownej pętli, zasnął pijany w krzakach. Czy takie zbiegi okoliczności istnieją? Okazuje się, że tak. Jazon, który dobrze się zapowiadał. Jazon, który z wyprawy po złote runo, razem ze skarbem przytargał chorobę, zdradę i rozpacz, stał się wybawicielem, bez mała aniołem stróżem Herberta."
Poezja heroiczna i brawura. Aż przyjemnie czytać na głos. Coraz lepiej.
![]() |
Jacek-Jarecki @Grzeralts 21 października 2017 21:03 |
22 października 2017 08:46 |
Tak. Oczywiście, że tak. Lubię, gdy fabuły gdzieś się zazębiają na antypodach.
Publikując w ten sposób, narażam się na pewne nieporozumienie. Nawet nie to, że prezentuję brudnopis, ale jasne niech będzie, że w powieści może się zmienić cała oś narracyjna, że o tonie nie wspomnę. Już teraz knuję, żeby podnieść w całości poziom dobrego humoru, na przykład. Zobaczymy
![]() |
Jacek-Jarecki @Magazynier 21 października 2017 21:54 |
22 października 2017 08:47 |
Aż wstyd odpowiadać.
:)
![]() |
Grzeralts @Jacek-Jarecki 22 października 2017 08:46 |
22 października 2017 08:59 |
I słusznie, bo inaczej nie kupilibyśmy całości ;)
![]() |
Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki |
22 października 2017 09:13 |
Ha, najpierw ktoś musi wydać.
![]() |
Grzeralts @Jacek-Jarecki 22 października 2017 09:13 |
22 października 2017 09:14 |
Pogadaj z Gabrielem ;)
![]() |
Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki |
22 października 2017 09:20 |
Gabriel, to inna liga.
![]() |
Grzeralts @Jacek-Jarecki 22 października 2017 09:20 |
22 października 2017 09:32 |
Pewnie tak.
![]() |
Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki |
22 października 2017 09:39 |
Poza wszystkim, nie chcę, żeby mnie stąd Gabriel wywalił za wtrącanie trzech groszy w politykę wydawnictwa, a komuś tak przygroził. Mam z tym wywalaniem uraz, bo mnie wywalono nawet z portalu Fantastyki :) co jest jakimś tam rekordem.
![]() |
Matejek @Jacek-Jarecki |
22 października 2017 21:22 |
ha! dziś Liverpool przegrał 4:1
![]() |
Grzeralts @Matejek 22 października 2017 21:22 |
22 października 2017 21:24 |
Nie ma przypadków.
![]() |
Matejek @Grzeralts 22 października 2017 21:24 |
22 października 2017 21:27 |
właśnie
więc poproszę szanownego Autora o jak najszybszy kolejny odcinek z 'wątkiem'
... potem ... pójdę obstawić ;D
![]() |
Aquilamagna @Jacek-Jarecki |
23 października 2017 13:21 |
Po tym odcinku jestem syty wrażeń jak po żadnym i jednocześnie głodny kolejnych bardziej niż po poprzednich! Dziękuję!
![]() |
Matejek @Jacek-Jarecki |
5 listopada 2017 18:44 |
ojojoj, ... dwa tygodnie ..., Drogi Autorze, chociaż pół rozdziału
![]() |
Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki |
6 listopada 2017 07:25 |
Przepraszam, ale nic z tego.
Straciłem ducha i przestałem pisać. Ma to związek z przeświadczeniem, że zajmuję miejsce, które inni mogą lepiej wykorzystać. To pewnie efekt serii klęsk jakie spotykają moje teksty, pokłosie niefortunności moich prób. Uczucie, że narzucam się ludziom przeszkaddza mi nawet komentować. Ucięło się. Nawet nie jestem w stanie zajrzeć do notatek do kolejnych rozdziałów. Naprawdę, szczerze przepraszam, jeśli komuś się podobało, ale po prostu nie mogę.
![]() |
Grzeralts @Jacek-Jarecki 6 listopada 2017 07:25 |
6 listopada 2017 08:21 |
Poczekamy. Ja to znam. Teraz jestem "w odbiciu", ale jak długo to potrwa? Oby długo. Tylko terapia piesko droga.
![]() |
Matejek @Jacek-Jarecki 6 listopada 2017 07:25 |
7 listopada 2017 18:24 |
poczekamy
... i nie odpuścimy