-

Jacek-Jarecki

Świat, który przetrwał ( opowiadanie polemiczne, wobec tez wygłoszonych w dyskusji, pod najnowszym tekstem Coryllusa )

Pod tekstem naszego szanownego gospodarza o słynnych blogerach, wywiązała się ciekawa dyskusja, w ramach której wspomniano o duszach czyśćcowych pokutujących w mediach spolecznościowych. Mnie, takie kwestie zajmują w sposób szczególny i dlatego, a także z powodu umiłowanego braku konsekwencji, uraczę was opowiadaniem, nie dość, że starym ( choć poprawionym), to jeszcze ( rzekomo ) niezrozumiałym. Może dla frajerów, ale dla znawców blogosfery und... Jest to tekst jasny. 

Nie trzeba też nikogo tutaj przekonywać, że wszystko może być zgoła odwrotne. Światy powstały z chaosu, a mogą powstać ze społecznościowej ściemy. Poniższy tekst powstał po tym, jak przed laty zaczął mi dogadywać na twitterze pewien martwy bloger. Musiałem go skasować, bo taki się zrobił nachalny i marudny po śmierci, że strach.

 

Świat, który przetrwał 

 

Gdy nad głową Witka46 pojawiła się aureola, momentalnie otoczył go tłum pochlebców. Zrazu nie byłem w stanie przecisnąć się ze stosownymi gratulacjami, choć najprawdopodobniej byłem jedynym człowiekiem w Termach, który znał nowo kreowanego bohatera jeszcze dziesięć minut temu. Najważniejsze, że to się wreszcie wydarzyło! Oto pierwszy z moich nielicznych przyjaciół został wyzwolony. Wlazłem na krzesło, porzucone przez któregoś z Ostrożnych i długo machałem ręką, nim raczył mnie zauważyć.

W geście przyjacielskiego rewanżu pokazał środkowy palec. Cały Witek! On to dopiero potrafi celebrować wzniosłe chwile. Chciałem mu się zrewanżować, ale o mało nie spadłem na marmurową posadzkę, ponieważ w tym momencie wrócił właściciel krzesła i szarpnął za oparcie, piskliwie błagając bym zszedł. Ostrożni są beznadziejni. Miałem odprawić go kopniakiem, ale poczułem, że rozpocząłem proces przeniesienia. Położyłem się na plecach, jak raz na mozaice przedstawiającej czerwonego lwa.

Wypełniło mnie Powstanie Warszawskie. Czego mogłem spodziewać w pierwszych dniach sierpnia? Jak nie powstanie, to Solidarność. Ma to swój ciężar gatunkowy i w odpowiedniej do rangi chadzam todze, ale bywa, że mam dość i z ulgą przyjmuję sztywną analizę piłkarskiej tabeli, czy nawet zwyczajne w świecie przepychanki polityczne. W końcu nie jestem jakimś mnichem: lubię się pośmiać, podokuczać bliźniemu.

Cóż, urodziłem się w sierpniu. Z wielkich emocji zrodzony, jak mawiają Praktyczni, którzy wąskimi chadzają ścieżkami samokształcenia. Moja dusza zakwitła w piwnicy, pomiędzy przerażonymi ludźmi, zaciskającymi zęby i powieki. Gdzieś wysoko nade mną huczał płonący dom. Śmierdziało moczem i gnijącymi ziemniakami. Nim zdążyłem się rozejrzeć popłynęły słowa. Wiecie jak to jest, gdy porywa rzeka słów. Wszystko się zamazuje, ucieka, ale początek jest zawsze najgorszy. Nim zrozumiesz, przywykniesz, palą cię ludzkie myśli i emocje.

Tym razem, to była tylko kolejna dyskusja. Usiadłem za stołem i kłóciłem się z dwoma obcymi. Jeden przebrany nie wiedzieć czemu za borsuka, dowodził, że wybuch powstania był zbrodnią, drugi, łysy mężczyzna w szarym dresie, którego twarz szpeciły ślady po ledwie zagojonych wrzodach, popierał dość mechanicznie jego argumenty. Byłem przeciwnego zdania. Czwarty, bezpłciowy nieczłowiek, kryjący pysk za czarnym welonem, milczał, gotowy do interwencji.

Nudziłem się, obracając doskonale znane argumenty, wyczekując krachu, nieuchronnego ataku ad personam i kolejnego przeniesienia. Tym razem, to ja zacząłem, nazywając faceta w dresie zdrajcą i sukinsynem. Nieczłowiek natychmiast mnie wywalił i znalazłem się na przystanku, wpatrzony w rozkład jazdy. Podniosłem wzrok i spojrzałem na zegar. Czwartek. Dwudziesta pierwsza trzydzieści jeden. W czwartki wracam z wyprawy koło dwudziestej drugiej. Odetchnąłem z ulgą. Jeszcze tylko przebieżka, czytanie gazet wielkich liter i koniec.

Praktyczni twierdzili, że skracanie faz przeniesienia jest jedną z podstawowych oznak zbliżającego się wyzwolenia. Potwierdzał to, żeby sięgnąć po najbliższy przykład, fakt, że i mój Witek46 zasypiał coraz rzadziej, a jego sny z każdym mijającym miesiącem stawały się krótsze. Tyle tylko, że on lubił śnić. Był szczęściarzem. Żadnych powstań, rozlewu krwi, wojen, seksu, czy gwałtownych dysput. Przeważnie śnił bibliotekę, łowił ryby i zwiedzał Japonię. Marzył, że gdy wreszcie zostanie wyzwolony, opuści naszą strefę i Rzeka zaniesie go na Hokkaido. Cóż, nie do końca mu się to udało, ale o tym później. Wedle mnie Japonia, którą opisywał z przepełnionym marzeniami zapałem, w ogóle nie istnieje. To tylko kamieniste wyspy i stłoczeni na nich ludzie. Może szybsi, może nawet mili, ale nie sądzę, by ktoś jego pokroju i charakteru znalazł tam coś naprawdę zajmującego. Od mniej więcej roku, coraz częściej śnił o Chrystusie. To kolejny charakterystyczny objaw. Wielu śniło o nim, gdy zbliżało się wyzwolenie. Wszyscy znaliśmy Jezusa z opowieści, choć na przykład ja, nigdy o nim nie śniłem. Słuchałem z zainteresowaniem opowieści Witka46, choć nie rozumiałem, dręczącego przyjaciela pytania, czy i my zostaniemy zbawieni? Tłumaczył zbyt zawile, zbyt wielu używał niezrozumiałych dla mnie pojęć, którymi przesiąkł obcując z księgami.

Inni, jak na przykład Marek, bez żadnej zapowiedzi otrzymali aureolę i mogli wreszcie urządzić sobie życie poza strefą. Marek ustawicznie śnił o motorach, szybkich samochodach i królestwie bólu. Nawet nie zauważył momentu swojego wyzwolenia. Gdy otrzymał aureolę, miał tylko sześć lat. Nawet się nie pożegnał. Spojrzał w górę i ruszył przed siebie w podskokach. Nigdy więcej go nie widziałem.

Zbliżałem się do szesnastki, a od urodzenia, jak nie wojna czy polityka, to seks. Nie miałem tak konkretnych planów jak Witek46, ale bardzo chciałem opuścić strefę snu. Postanowiłem, że po wyzwoleniu ruszę na południe, do widocznego za rzeką Miasta Stu Wież. Gdy sen odchodził na dobre, wspinałem się na dach hali rozrywek i godzinami wpatrywałem się w zamglony, oddalony o dziesiątki kilometrów zarys miasta. Równina wydawała się stosunkowo łatwa do przebycia. Schronienie wędrowcom dawały ruiny i kwitnące oazy. Wielu wyzwolonych odchodziło w kierunku Miasta, a nikt nie wracał, z czego dość prostodusznie wysnułem wniosek, że życie w jego murach musi być wspaniałe.

Wróciłem o dwudziestej drugiej trzydzieści pięć. O tej porze większość z nas śni, ale tym razem nie spał nikt. Nawet maniacy snu wstali z kamiennych ław i kręcili się zdezorientowani po placu. Mogłaby to być jedna z awarii, ale tak powszechnej nie pamiętałem. Owszem, najstarsi kapłani, którzy urodzili się w świecie zamkniętym w szarych korytarzach, opowiadali, że w czasach ich młodości bywały i takie, ale kapłani chętnie budzili grozę wśród słuchaczy i wielu miało ich wspomnienia za służące religijnej propagandzie legendy. Ci dawno wyzwoleni twórcy Systemu, długowłosi mędrcy poszczący latami na pustyni... Te historie, dziwnie to było znajome z przeniesień w świat ludzi. Hermetyczna wiedza, którą nie dzielili się z nami, dystans, który można było wziąć za pogardę, sprawiały, że ich nauki nie cieszyły się w strefie wielką popularnością. No chyba, że zdarzyło się coś nadzwyczajnego.

Wszedłem na sterczącą ku niebu drabinę, by rozejrzeć się za kimś znajomym. Tłum gęstniał, zasilany opuszczającymi w dziwnym pospiechu halę rozrywek Ostrożni, w przypływie odwagi powłazili na te swoje krzesła. Po lewej, nad brzegiem rzeki zauważyłem kapłana w otoczeniu wyzwolonych, wśród których był Witek. Zlazłem z drabiny i zacząłem przepychać się w ich kierunku. Termy i Agora szumiały plotkami. Wszyscy byli zdezorientowani, ale i podnieceni, w radosny, wypełniony oczekiwaniem sposób. Byłem w połowie drogi, gdy to na co podświadomie wszyscy czekali, nagle zaczęło się spełniać.

Zaczęli krzyczeć, a ja podniosłem wzrok ku oślepiającemu tysiącem bezgłośnych wyładowań stropowi. Ujrzałem deszcz spływających ku nam aureoli. Widząc tak niebywały przejaw łaski, stanąłem jak wryty i czekałem przejęty nadzieją, widząc, że trzy złote krążki zmierzają w moim kierunku. Rozanielony, mamrotałem sto błogosławieństw, od razu zapominając o krytycznym stosunku wobec kasty kapłanów. Tym większe było moje rozczarowanie! Pierwsza trafiła nad łysą głowę obleśnego dziada, który rozpłakał się z radości, a potem próbował mnie objąć. Druga ozdobiła rudą dziewczynę, której całym odzieniem był żółty, skórzany stanik i czerwone buty ze srebrnymi ostrogami. Z wrażenia upuściła pejcz. Trzecia trafiła się tłustemu bachorowi, którego przedtem nawet nie zauważyłem.

Już prawie dotarłem do nadrzecznego bulwaru, gdy za moimi plecami ktoś krzyknął, że cała Warszawa została wyzwolona. Zaczęło się przepytywanie, szarpanie za rękawy, deptanie po nogach, wkładanie palców w oczy i wygrażanie.

Nim dotarłem do Witka46, wiedziałem, że to bujda, że nie cała Warszawa została objęta łaską. Na razie uwolnione zostały: Stare Miasto, Żoliborz i Ochota i skrawki przyległych dzielnic. Pominięci stali z zadartymi głowami, niecierpliwie podrygując, jakby chcieli ruszyć w tany, podczas gdy orkiestra wciąż stroi instrumenty.

* * *

Rzeka prawie wstrzymała swój bieg. Gdyby nie ciągle poruszające się smugi fioletu, właściwie przestałaby być rzeką.

- Oto na naszych oczach spełnia się, proroctwo! – grzmiał kapłan stojący na ściętej kolumnie sędziego szachownicy. Setki rozrzuconych figur walały się pod nogami zebranych. Odruchowo podniosłem czarną wieżę i schowałem do wewnętrznej kieszeni mojej szkarłatnej togi.

- Rzeka zamienia się kryształ i wkrótce wszyscy przejdziemy na brzeg obiecany dobremu ludowi przed ponad czterdziestu laty. Tam lew zasiądzie obok koziołka, a Żyd zje obiad z Arabem – wywodził starzec.

Ponad wszystko nie cierpię niedouczonych kapłanów. Wszyscy przecież wiemy, że istoty znane jako zwierzęta występują tylko w świecie przeniesień, podobnie jak wojny pomiędzy ludźmi. Co tu ma do rzeczy konflikt, który śnią Żydzi? Nie tylko ja byłem zawiedziony tą czczą gadaniną. Ktoś porywczy wezwał oratora grubym słowem oratora, by ten raczył się zamknąć.

Witkowi46 towarzyszyło dwóch wyzwolonych. Przedstawił nas sobie. We czwórkę odeszliśmy na bok i zasiedliśmy na ławie skryptu, wpatrzeni w drugi brzeg rzeki. Siedzimy w milczeniu. Słodka kraina zdawała się bliższa niż kiedykolwiek. Patrzyliśmy na bezludny, pustynny brzeg, a widzieliśmy białe pałace, szmaragdowe łąki, bujne sady, a przede wszystkim, nieograniczoną ścianami sektorów przestrzeń. Mnóstwo przestrzeni. To wszystko mieliśmy na wyciągnięcie ręki. Myślałem o moim mieście, pełnym strzelistych wież, bujnych ogrodów. Miejscu, gdzie wyzwoleni żyją własnym rytmem, a zwykłego, zdrowy odpoczynku nie zakłócają przeniesienia.

- Myślisz, że bez aureoli, o ile rzeka naprawdę... Będę mógł przejść? – zapytałem nieśmiało, jakby dane im aureole wyniosły ich zbyt wysoko.

Spojrzeli na mnie, jak na wariata.

- Przecież masz aureolę, nie czujesz?

Nic nie poczułem. Jak można przegapić najważniejszą chwilę w życiu? Pewnie wyzwoliło mnie, gdy przepychałem się przez tłum. Czuję przelotną gorycz, ukłucie zazdrości, że nie miałem z tej okazji prywatnego święta. Cóż, moje wywyższenie zginęło w powszechnym. Kropla w morzu.

Przez agorę, wraz z nadchodzącymi wieściami, przewalają się kolejne fale radości. Pasjonaci, którzy powłazili na mury sektorów wymieniają się informacjami, a tłumy wznoszą choralne okrzyki:

- Wrocław, wyzwolony!

- Kutno, wyzwolone!

- Raz, dwa trzy... Kraków!

- Poznań!

- Katowice!

- Niech żyje Białystok!

Entuzjazm stał się powszechny. Fioletowe strumienie psujące proces krzepnięcia rzeki, zmieniły się w wąskie, ledwie poruszające się strużki.

- Gdy rzeka ulegnie przemianie nie odwiedzisz swojej Japonii... No chyba, że na piechotę – zwróciłem się do Witka46.

- W dupie mam Japonię! – odpowiedział mój przyjaciel i zaczął śmiać się szczerze i otwarcie, w sposób, którego jeszcze nie widziałem w strefie. Aż łzy pociekły mu po zapadniętych, dopiero odzyskujących barwę życia policzkach.

- A ja mam w dupie powstanie. Koniec z cholernymi przeniesieniami. Koniec!

- Śniłeś o Powstaniu Warszawskim? – Wyraził nagłe zainteresowanie jeden ze znajomych Witka46. – Ja też! –dodał po chwili. - Nim się zbudziłem, dyskutowałem z jakimś gnojem, który uznawał je za tryumf woli oraz wielki patriotyczny zryw, a przecież na Woli... Z braku argumentów wyzwał mnie od zdrajców i uciekł.

- Nic o tym nie wiem. W sierpniu to popularny sen – mruknąłem, unosząc wzrok. Zegar wskazywał dwudziestą trzecią pięćdziesiąt dziewięć. Z zadartą ku stropowi głową, wpatrywałem się w ułożone z czerwonych kwadratów cyfry. Otaczająca je mozaika wyładowań wyblakła, straciła drażniącą wzrok ostrość, ale wbrew temu, odniosłem wrażenie, że wokół pojaśniało.

- Zegar nie działa – orzekłem, dla pewności odczekawszy dobre dwie minuty.

- Tak jak w proroctwie Omegi – przypomniał Witek i wydeklamował najpopularniejsze ze wszystkich proroctwo:

„ I zegar nieba wstrzyma swój bieg nad głowami miliardów. Rzeka zamieni się w kryształ, świat wypełni śpiew a radości wyzwolonych nie będzie końca, albowiem przed ludem pana, coś tam, coś tam... Sny i świat przeniesień zapadną w niepamięć”.

* * *

Wędrowaliśmy brzegiem rzeki, szukając miejsca, gdzie rozemocjonowany tłum nie kłębiłby się tak gwałtownie. Naszym celem było zajęcie odpowiedniego przyczółka do planowanej przeprawy. Próbowałem wejść na rzekę, ale kryjąca nurt tafla była jeszcze zbyt miękka i po trzech krokach zapadałem się po kolana. Witek46 opowiadał o Chrystusie, że ten nie musiałby czekać i przeszedłby po niezastygłej do końca Rzece. Znałem to, ale w końcu żaden z nas nim nie był.

- Widziałem go, chodzącego po jeziorze – opowiadał. – Wiał lekki wiatr i drobne fale obmywały mu bose stopy, a potem...

- Rzeka, to co innego – przerwałem jego wywody, zaniepokojony podniosłością tonu w jaki popadał, ilekroć mówił o Jezusie.

Zajęty rozmową, nie zauważam śpiącej dziewczynki i potknąłem się o jej chude, zwinięte w kłębek ciało. Niezgrabnie odskoczyłem, upadłem na kolana, ale nie przygniotłem dziecka. Była ubrana w czerwoną sukienkę, której kolor zlewał się z barwą nabrzeża, ale to nie tłumaczyło mojego gapiostwa. Zatrzymaliśmy się. Spojrzałem w górę i zauważyłem samotną aureolkę spływającą ku budzącemu się dziecku. Przykucnęliśmy wokół niej, ukryci przed wzrokiem ciekawskich za purpurową ławą Zapisu. Dziewczynka budząc się, ziewała rozdzierająco i dziecięcym obyczajem piąstkami tarła oczy.

- Coraz młodsi się rodzą – westchnąłem. – Przecież to jeszcze zupełny szkrab.

- Najpierw, jak zawsze byłam w szafie. Tym razem wybierałam buciki. Tam jest chyba milion rodzajów bucików. Piękne, kolorowe buciki – ekscytowała się dziewczynka.

- A dalej? – przerywał jej Witek46.

- Dalej? Chyba, później! – rezonuje mała, nadal trąc już zaczerwienione, ale już bystro patrzące oczy.

Rozmowy z dziećmi zawsze są trudne, tym bardziej, gdy ma się do czynienie z dzieckiem-dzieckiem. Dziewczynka, choć zupełnie rozbudzona, mruga, ziewa, kręci się i w ogóle robi wszystko, by wyprowadzić nas z równowagi.

W końcu ulega namowom i gryząc jabłko, które wręcza jej milczący dotychczas znajomy Witka46, mówi dalej:

- Potem byłam w Sopocie. To takie miasto nad Bałtykiem. Świeciły lampy. Ludzie spacerowali po molo, czyli po takim długim, długaśnym pomoście. Tam nie ma dźwięków, więc niczego nie słyszałam. Nagle jeden pan zaczął uciekać, potem inni też biegli. Morze stało się całkiem białe i uniosło się do nieba.

Chcąc pokazać, jak uniosło się morze, podniosła ręce i wtedy zauważyła aureolę. Musieliśmy czekać, aż się nacieszy błyszczącym krążkiem.

- Mam dopiero rok, a już zostałam wyzwolona! Nigdy, przenigdy nie będę taka stara jak wy... Dydy, dydy, dydy – przedrzeźnia dziewczynka i pokazuje Witkowi46 język. Wybiera jego, ponieważ ma brodę i jest prawie całkiem siwy. Skąd może wiedzieć, że Witek jest od niej starszy tylko o pięć lat?

- I co dalej? – Próbuję sprowadzić ją na właściwe tory. Spogląda na mnie z niemym wyrzutem. Znów mija chwila, nim zaczyna mówić:

- Później... – podkreśla z dziecięcym uporem. – Później przeniosło mnie w góry, nie pamiętam gdzie. Był tam dom ze spadzistym, czerwonym dachem i basen. Dom płonął. Z nieba padał ognisty deszcz. To było straszne! Wróciłam do szafy. Tłoczyły się w niej inne dzieci. Buciki pospadały z półek i przeszkadzały w chodzeniu. Dym, wszędzie był dym. Zaczęłam się dusić...

- W trakcie przeniesienia? – Nie wytrzymałem, słysząc, że dziewczynka opowiada głupstwa.

- Nie wiem. Tylko jeden oddech. Potem się obudziłam. Superowo, że już nigdy nie zasnę, choć szkoda mi szafy. Najbardziej lubiłam szafę z sukienkami. Miliony rozmaitych sukienek. Kolorowe sukienki...

- Jak przejdziemy rzekę, na pewno znajdziesz niejedną szafę. – Witek stara się ją pocieszyć.

- Naprawdę mogę iść z wami, dopóki nie spotkam kogoś fajniejszego? Jestem Madzia – przedstawia się dziewczynka.

* * *

Fioletowe strużki zmieniły się w pęki blednących nitek. Dla sprawdzenia rzuciłem sporym czarnym kamieniem. Odbił się od powierzchni. Zadźwięczało. Witek46, który właśnie wrócił z wyprawy do centrum strefy, śmiejąc się i z niedowierzaniem kręcąc głową, opowiadał najnowsze wieści, jakby nie do końca wierzył w prawdziwość przekazywanych nam informacji.

To stało się tak szybko. Cholera, jak szybko. Zamieszanie! Kapłani na gwałt dostosowują proroctwa do sytuacji. Zawsze czułem, że ich wiedza jest gówno warta. Można przyjąć, że cały świat został wyzwolony w ciągu kilku godzin. Trwa karnawał na całej płaszczyźnie. Dlatego tak tutaj pusto. Afrykanie już przechodzą rzekę. Na wysokości Jerozolimy ...

- A USA? – spytała dziewczynka, która jak nam zdążyła opowiedzieć, często bywała, przenoszona do pracującego tam ludzkiego taty.

- Tak jak u nas. Moja Japonia także została wyzwolona w całości. – Witek46 uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. – Ponoć na antypodach dopiero się zaczyna, ale wyzwolenie dotrze i do tamtejszych. Wszyscy się z nich śmieją, bo oni...

* * *

Kto by pomyślał, że pamięć przeniesień stanie się walutą naszego nowego świata? Kupujemy za nieistniejący, niesprawdzalny przekaz, który tak mocno dawał nam się niegdyś we znaki, przyjaźń, zainteresowanie bliźnich, a nawet miłość.

Opowieści o tamtym świecie, o świecie, którego już nie ma nazywamy snami. Są zbieracze snów, księgi snów, mapy snów, cała kosmologia snów. Czasem mam wrażenie, że sny stały się ważniejsze od jawy. Zegar nie działa. Czas nie istnieje, to i pamięć się nie zaciera, tylko wraz z wędrującymi, ulega rozproszeniu. Jest Płaszczyzna i my na płaszczyźnie. Coraz trudniej zmobilizować się do dalszego marszu. Ale idę, wciąż wędruję. Nie żebym szukał osobliwej wspaniałości, ani chciał pokryć rozczarowanie światem. To przymus. Bywa, że spotykam podobnych do mnie upartych wędrowców. Twierdzą, że istnieją granice, po przekroczeniu których można już tylko iść. Gdy wchodzę między osiadłych, obstępują mnie i wypytują spragnieni nowin o postępującej degradacji płaszczyzny. Opowiadam cierpliwie, niczego nie kryjąc. To moja waluta, zapłata za miejsce w którym mogę odpocząć, za sny które opowiadają z właściwym osadnikom przejęciem.

Z żalem rozstałem się z Witkiem46, który odkąd stał się kapłanem Księgi, ciągle wyrzucał mi, że z dnia na dzień staję się bajarzem. Miasto Stu Wież. do którego dotarliśmy po wielu trudach, okazało się połowicznym mirażem. Wypełnione przewalającymi się tłumami nie stało się schronieniem o jakim marzyłem. Chyba opuszczając jego progi wszedłem na drogę, której jestem i pozostanę wierny. Już wolę pustynię z jej biegnącymi donikąd ścieżkami. Wolę kępy skarlałych drzew i błotniste strumienie, niż niszczone przez erozję, niegdyś kunsztowne akwedukty. Przedkładam samotność nad starannie ukrywaną rozpacz rozpędzonych codzienną zapobiegliwością tłumów. Zresztą, tak naprawdę, nie jestem już samotny. Wędruje ze mną kobieta o podwójnym imieniu Safona_Safona. Jest głuchoniema, ale wiem, że mnie kocha, a miłość jest najważniejsza, co wynika nie tylko z mądrości Księgi, ale przede wszystkim z dostępnego każdemu, dotykalnego doświadczenia. Właśnie dotykalnego, z niczego więcej.

* * *

Leżymy, ukryci w wysokiej trawie. W myślach cyzeluję fałszywe sny o kruku, które chcę opowiedzieć w miasteczku gliny i palm, jak je nazwałem, kiedy ujrzeliśmy je z grzbietu niewielkiego wzgórza. Pachnie dziko rosnącą miętą. Odsuwam na bok kruka i zastanawiam się, dlaczego błyszczący, wielobarwny strop nad głowami nazywamy niebem? To, które pamiętam z przeniesień było ruchome, wypełnione pędzącymi chmurami, a przede wszystkim niebieskie. Wiszące nad nami, zupełnie go nie przypomina. Może to podłoga piekła?

Kiedyś sądziłem, że piekło to płonąca Warszawa. Moje miasto, które tak bolało. Witek46 twierdził, że piekło to miejsce, gdzie cierpią dusze złych ludzi. Tych ludzi, których już nie ma.

Opowiadam o moich wątpliwościach Safonie_Safonie. Mówię wolno i wyraźnie, ponieważ moja kobieta doskonale czyta z ruchu warg. Uśmiecha się i znacząco stuka mnie palcem w czoło. Ma rację. Ma cholerną rację.

Wczoraj spotkaliśmy wędrowca, który twierdził, że Płaszczyzna pękła i od Afryki oddziela nas nieprzebyty wąwóz ciemności. Fakt, w trakcie wędrówki widzieliśmy setki drobnych pęknięć, ale zawsze mogliśmy je bez trudu przekroczyć. Mówił też, że od powszechnego wyzwolenia minął milion lat. Bzdura! Skoro czas przestał istnieć, skąd się biorą takie bajdy.

* * *

Koniec wędrówki. Zamieszkaliśmy w czarnym pałacu, którym wzgardzili nieliczni wędrowcy na tyle uparci, by dotrzeć aż tutaj. Nie wiem czy poszli dalej, czy raczej wrócili po własnych śladach. Tu gdzie dotarliśmy nie ma rzeczy ani spraw jednoznacznych. Komnaty pałacu raz wypełnione wszelkimi dobrami, innym razem zasnuwa je nieprzenikniona biel, albo szeleszczące pod stopami zwiędłe liście i papierowe taśmy.

Studnia bywa kolumną, a kolumna studnią, na której dnie lśni zabarwiona na czerwono woda. Czasem taras z którego obserwujemy równinę wzbija się tak wysoko, że prawie sięgamy czerwonego stropu. Paradoksalnie, ta chybotliwość rzeczywistości daje wrażenie upływu czasu, bo jednak niezależne od nas, wydarzenia następują jedno po drugim.

Patrzę na Safonę_Safonę. Leży z zamkniętymi oczami. Wygląda, jak przeniesiona. Dotykam jej zawsze idealnie białej tuniki i nie mogę nadziwić się własnemu szczęściu. Wybór, którego dokonaliśmy, okazał się doskonały.

* * *

Zostałem przeniesiony! To było tak niespodziewane, że początkowo nie potrafiłem zrozumieć, co się ze mną dzieje. Dokoła panował półmrok i absolutna cisza. Sądząc po pędzących po niebie ołowianych chmurach i bladym kole słońca, trafiłem na porę zimy.

Czułem, że Ziemia jest bezludna i martwa, a mimo to zdawała się cierpieć niewyobrażalny głód.

Jako ktoś, kto nie był człowiekiem badałem koronę przepastnego krateru. Grunt po którym chodziłem pokrywały ostre ułomki skał i lepkie nici zeszklonej materii. Musiałem uważać, by nie przebić skafandra. Czułem lęk zmieszany z czymś, co określiłbym jako ciekawość zmieszaną z obrzydzeniem. Na wewnętrznej pochyłości zapadliska rosły wiotkie białe grzyby o postrzępionych kapeluszach. Niektóre starannie wykopywałem i wkładałem do kulistego pojemnika, który toczyłem przed sobą. Kiedy wreszcie ułożyłem się wygodniej w tym przedziwnym, obcym mi bycie, napełniła mnie satysfakcja z dobrze wykonywanej pracy. Na moment byłem nim, rozumnym żukiem o płaskiej twarzy i sześciorgu oczach. To był krótki, ale dziwnie intensywny sen.

* * *

Potem przybysze pojawili się wśród nas, by zbierać pamięć przeniesień. Wystarczy włożyć dłoń do komory pamięci. Niczego więcej od nas nie chcą. Rozumiemy ich język, a oni rozumieją nasz, co nie znaczy, że mamy sobie wiele do powiedzenia. Twierdzą, że potrafią wskrzesić świat z naszych snów.

* * *

Nic z tego nie wyszło. Okazało się, że wbrew swoim deklaracją, nie są wszechmocni. Zreperowali płaszczyznę, połączyli rozerwane kontynenty, dodali ciepła, rozjaśnili światło i odlecieli. Zapowiedzieli, że wrócą, gdy znajdą sposób.

* * *

Znowu zostałem przeniesiony, a może tylko śniłem. Nie wiem. W każdym razie było to gorsze niż wszystko, co kiedykolwiek przeżyłem. Wiłem się wśród błysków, zanurzony w białym, dokuczliwym świetle bólu. Zewsząd dochodziło niepokojące dudnienie. Drobnymi płetwami rozgarniałem ciepły muł w poszukiwaniu pożywienia. Prymitywny, powolny, a jednocześnie zdający sobie sprawę z tego, że gdzieś wysoko, w nieodgadnionej przestrzeni ruszył zegar.

Obudził mnie śpiew wiatru i szelest tysięcy wyschniętych liści, gnanych korytarzami czarnego pałacu. Przybysze zostawili nam wiatr i naprawili zegar. Mamy też wschody i zachody słońca. Noce i dnie.

- Na swoje podobieństwo – rzekli na pożegnanie.

* * *

Safona_Safona śni o gwiazdach. Opowiada o nich, wodząc wilgotnym palcem po czarnych płytach posadzki. Po kobiecemu zaokrąglone litery układają się w zdania. Czytam i jestem z niej dumny. Moja dziewczyna ma nadzieję, że jesteśmy czymś więcej, niż migotliwą agonią, nieskończonych szeregów zer i jedynek.

Czymś więcej, niż ostatnim oddechem świata, który nie przetrwał.

 



tagi: opowiadanie 

Jacek-Jarecki
26 września 2017 07:33
1     2894    6 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Grzeralts @Jacek-Jarecki
27 września 2017 07:15

Biblijnie. 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować