-

Jacek-Jarecki

Negocjator. Rozdział trzeci "Maszyna czasu"

Dopiero na miejscu, wśród ludzi, którzy wyrośli poza systemem, Herbert pojął, jak wielkie nadzieje wiązane są z jego misją. Teoretyczne rozważania o strukturze czasu, przyczynowości zdarzeń, zostały za murem tarczy, wyparte przez problemy techniczne, które na bieżąco należało rozwiązywać. Jeden z nich, dotyczący przepustowości maszyny został właśnie pokonany. Siedemdziesięciodniowy tryb został ściśnięty do trzydziestu sześciu godzin, co oznaczało możliwość wysłania w przeszłość znacznie większej ilości ochotników i zwiększenia szansy na wywołanie pożądanych efektów.

- To wojna – stwierdził główny inżynier, gdy tylko uścisnął rękę Herberta. – Musimy zaryzykować, bo parametru stulecia nie jesteśmy, na razie, w stanie naruszyć, a czas tu i tam biegnie nieubłaganie.

Negocjator spojrzał na szeroko uśmiechniętego Ruperta, który zrozumiał jego spojrzenie i gorliwie pokiwał głową, co znaczyło, że ruszy w przeszłość, krok za nim. Niepozorny, ubrany na czarno mężczyzna podchwycił tą wymianę spojrzeń i potwierdził, że tak się stanie.

- To nas opóźni o kilkanaście godzin, bo musisz wrócić do strefy i poinformować Jana o nowym tempie. Niech dają wszystkich, których dać mogą. Nasza w tym głowa, jak przerzucimy z powrotem ich ciała.

Herbert w tym momencie uświadomił sobie dobitnie, czym będzie dla nich za kilka godzin, gdy dokonana zostanie wymiana świadomości. Odruchowo spojrzał na swoje ręce, które miały stać się własnością, o ile można w ogóle tak powiedzieć, jednego z jego pradziadków. Maszyna miała zdecydować, którego, ale przynajmniej, jeśli wziąć pod uwagę kryterium wieku, największe szanse miał, by stać się Szymonem. Wzdrygnął się. To nie była przyjemna myśl, choć jego przodek był mu znany jedynie z ciągu liter i cyfr, zapisanych w księgach dawno nieistniejącego urzędu. I tak już zdecydował, więc nie było sensu rozważać w ostatniej chwili swoich szans i lęków. Uznał, że da sobie z tym spokój. O przodkach Ruperta nie wiedziano dosłownie nic, poza oczywistością, że skoro ma rodziców, ma i pradziadków. A ten śmiał się i żartował z tego, jakie problemy stworzy jego stu czterdziesto kilogramowe ciało w trakcie przerzucania go przez resetowaną tarczę.

- Przy tym tempie nie będzie czasu na skrzynki. Owszem, obowiązuje was procedura i koniecznie, podkreślam, musicie zostawić w nich wiadomość, ale dostaniecie też hasło, dzięki któremu spróbujecie zebrać się w grupę. W przeszłości istniały sposoby komunikowania się na wielkie, międzykontynentalne odległości. Istniała sieć, o której przecież wiecie. Wasze hasło będzie brzmiało: Kormoran woła swoje dzieci do gniazda.

- Jaki kormoran? – zdziwił się Rupert.

- Mniejsza z tym, ważne byś je zapamiętał. Prawdę mówiąc wymyśliłem je na poczekaniu, gdy przedwczoraj wysyłałem Elizę.

- Wysłałeś z powodzeniem kobietę? Przecież mówiłeś…

- Z powodzeniem, o tak. Musieliśmy wprowadzić zwrotkę w śpiączkę, ale z tego, co zdążyła wykrzyczeć, bez wątpienia miałem do czynienia z kobietą, prababką naszej damy. Kłopot w tym, że wrzeszczała po niemiecku, ale Eliza, w ogóle nie była sprawdzana. W każdym razie zna hasło, czyli przy odrobinie szczęścia…

- Ile mam godzin? – spytał Herbert.

- Dwadzieścia jeden – natychmiast odpowiedział inżynier, noszący dziwne imię Bronson.

* * *

- Nazywam się Andrzej Bąkowski i jestem pierwszą zwrotką, jak oni tu mówią, gdy myślą, że nie słyszę. Od dwóch lat tłumaczę im, że nie mają najmniejszych szans, ale nie słuchają. Ty tez nie posłuchasz. Odebrali mi rodzinę, przyjaciół, karierę… Całe życie. Moje życie! Siedzę jak szczur w pułapce, w tym ich cholernym labiryncie gruzów. I co to dało? Nic! Pieprzenie o efekcie motyla. Stamtąd zniknąłem, a pojawił się za mnie jakiś zacofany potomek, który pewnie od razu trafił do wariatkowa i nic. Ani drgnęło! Nawiasem mówiąc, gdyby drgnęło, nic byście przecież nie zauważyli. Jasna dupa!

- Jestem przygotowany lepiej niż ci, którzy poszli przede mną – wtrącił Herbert.

- Doprawdy? Ale wiesz pewnie, że mnie i kolejnych wybudzali przez tydzień, że byłem wiązany pasami, że miesiącami dochodziłem do siebie. Mniejsza z tym. Może faktycznie, skoro wiesz, co się z tobą dzieje zareagujesz inaczej, ale osobiście nie wierzę, by sama wola dała radę przezwyciężyć reakcje ciała. To raz, ale sama idea jest szaleńcza. Jeśli nawet wszystko pójdzie po twojej myśli, jak niby chcesz uzyskać wpływ na ludzi, będąc nikim. Co ja mówię, mniej niż nikim. Nie rozumiesz naszych czasów, nie rozumiesz ludzi, a niby jak oni mają zrozumieć ciebie? Czy mnie ktoś tutaj rozumie? Mój gniew, moje ostrzeżenia. Nikt. Jestem tu gościem z innej planety, choć znam już wszystkich tutejszych po imieniu, siadam z nimi do stołu. Jak staniesz ze swoją wiedzą o przyszłości przed miliardami, zajętych swoimi sprawami ludzi?

- Będę walczył…

- Oczywiście. Życzę powodzenia! Zapamiętaj sobie człowieku, że w moim świecie, aby ktoś zechciał cię słuchać musisz mieć władzę, albo pieniądze, a najlepiej obydwie rzeczy naraz. Gdyby twój pradziad, któremu zagrabisz życie miał takie atuty, byłby jednym z konstruktorów tej strasznej przemiany, a ty, jego potomek nie byłbyś zasmarkanym negocjatorem, a jednym z wielkich, w tym całym Centrum. A on ratując tyłek, albo pod wpływem propagandy, owszem znalazł swoje miejsce wśród górnych dziesięciu procent, ale sam to przyznasz, że w dolnej strefie stanów średnich. Ja, jak widzisz, musiałem, gdy przyszło decydować, wybrać wolność poza strefą i przeżyć! Moje dzieci przeżyły, wnuki, których nigdy nie poznam, bo niewdzięczny prawnuk, bestia nie człowiek, odebrał mi szansę. W imię mrzonek! Byłem cholernym socjologiem, pracowałem naukowo, publikowałem, grałem na skrzypcach!

- Straciłeś umiejętność gry?

- Nie, ale jedyne dostępne tu skrzypce, to dziecięcy instrumencik. Do dupy z nimi.

- To twój szczęśliwy dzień. Wiem, gdzie są skrzypce. Ponoć jakieś cenne, starodawne. Poproszę Ruperta, żeby ci przyniósł przez tarczę. Nie odmówi, a on dotrzymuje słowa.

Mężczyzna podniósł się zza stołu i zaczął przechadzać po kuchni, pełniącej także rolę jadalni i świetlicy. Herbert wodził za nim wzrokiem i widział jak tamten łagodnieje. W końcu wrócił, by spytać o zapasowe struny i kalafonię.

- Chyba wszystko jest. Grał na nich jeden z zakonników, który odszedł właśnie tam, do twoich czasów. Rupert twierdzi, że grał naprawdę pięknie.

- Może być. Załatw mi, chociaż to. Ja rozumiem, że to, co zrobili światu jest złe, ohydne, prawdę mówiąc. I to my, nasze umarłe już pokolenie ponosi odpowiedzialność, bo tolerowaliśmy zło, a tych, którzy przed nim ostrzegali, mieliśmy właśnie za szaleńców. Znam je, bo z niego cały jestem i dlatego uważam, że nie macie szans trafić do przekonania ludziom. Musisz zrozumieć, że tak naprawdę już wtedy byliśmy więźniami słów, pojęć i obrazów. Nim zostałem porwany, nic się jeszcze konkretnego nie działo, ale prawdą jest, jak to sobie dopiero tutaj uświadomiłem, że świat już wtedy dzielił się na dobre, szlachetne i wpływowe dziesięć procent i ciemną resztę. Sam, wstyd się przyznać, uważałem się za recenzenta poczynań tej hołoty i rozpaczałem, że ugrzęźliśmy w systemie politycznym, który dawał władzę nic nie wartej większości.

Herbert wiedział, znał tę historię, ale czym innym było, wysłuchanie jej z ust naocznego świadka. Nawet teraz, im bardziej wgłębiał się w szczegóły, tym intensywniej pobrzmiewało w jego słowach poczucie wyższości. Wracał do dawnych rozdrażnień, sporów, choć nie mógł przecież udawać, że nie zna stanu obecnego, żyjąc na dnie sterty gruzów, które zostało zgniecione w imię powszechnego szczęścia i wychwalanej w jego czasach równowagi ekologicznej. Żył wśród ludzi, którzy, choć wobec niego dopuścili się uczynku, patrząc z jego perspektywy, przecież nie odpowiadali za masowe mordy, polowania na człowiecze mięso i przekreślenie tysięcy lat naturalnej historii, w imię spraw ostatecznych, będących jeno koncentratem pychy, chciwości i skrajnego samolubstwa. Negocjator słuchał monologu Andrzeja, wstydząc się przerwać zbyt brutalnie, ten nagły potok erudycji, cierpliwie czekając na pauzę, która pozwoli mu rozstać się z rozmówcą w spokoju. W sukurs przyszedł mu nieoceniony Rupert, na którego widok mówca, natychmiast przypomniał sobie o obietnicy złożonej przez Herberta.

- Nie ma sprawy. Jasne, że przyniosę – stwierdził bez wahania, a widząc zbolałą minę Herberta, zabrał go ze sobą pod pozorem koniecznych przygotowań. Gdy zostali sami, poinformował negocjatora, że obok laboratorium znajduje się niewielki pokoik, gdzie będzie mógł odpocząć, przespać się, albo po prostu, pobyć przez jakiś czas sam ze sobą.

* * *

Śnił śnieg. Nienaturalnie duże płatki spadały z czystego, gwiaździstego nieba. Podziwiał ich skomplikowaną ażurową strukturę. Spadały wirując dostojnie, by mógł nacieszyć się ich wyjątkowością i urodą. Leżał na gorącym, jeszcze tchnącym upałem dnia piasku, a tu ten śnieg, specjalnie dla niego, wprost z tysięcy gwiazd.

Nagle cichy furkot, tuż koło ucha, muśnięcie skrzydeł na twarzy. Śnieg zniknął, zgasły gwiazdy, została lepka od duchoty ciemność i nocny lotnik, który uznał za stosowne obudzić Herberta. Znowu załopotało, ruch powietrza. Machnął ręką i chybił. Dotknął dłonią swojegospoconego czoła, otarł usta. Jawa. To była jawa i od razu ciężar na piersi, płytki oddech, smród potu. Wokół panowała cisza i absolutna ciemność. Tylko ten namolny, powracający furkot owadzich skrzydeł. Pewnie ćma. Włochata biała ćma. Wzdrygnął się. Z braku światła wybrała źródło ciepła. Być może. Nie znał się na ćmach.

Usiadł na posłaniu, spuszczając stopy na chłodną, betonową płytę. Wysoko nad nim, nad stertą gruzów, która dała mu schronienie na tę ostatnią noc, niewątpliwie tkwiły na swoich stanowiskach gwiazdy. Między nimi uwijały się nieobecne we śnie, penetrujące noc światła bezlitosnych dronów. Nocny motyl ogarnięty samobójczą manią uderzył go w nagie plecy. Zaklął cicho i wstał. Ruszył, wyciągając przed siebie ręce niczym ślepiec, by dotrzeć do kotary, która miała zapewnić mu intymność kilku ostatnich godzin odpoczynku, a przyniosła duchotę, przy okazji odcinając, chwytając w pułapkę jego latającą prześladowczynię. Namacał gruby materiał i rozsunął na obydwie strony z szelestem przesuwających się po napiętym drucie metalowych kółeczek. Z ciemności w ciemność, ale ta nowa zdawała się być mniej intensywna, może dlatego, że powietrze było lżejsze i można było nawet wyczuć niewielki przeciąg. Odetchnął głęboko, zachłannie. Pot na jego ciele wysychał. Podrapał się w bok. Wsłuchał się w ciszę i gdzieś na jej dni usłyszał mruczenie agregatu. Ktoś zakasłał za dziesiątą ścianą. Znowu ruch skrzydełek, koło jego lewego ucha. Ćma odleciała ku wiadomym tylko sobie przeznaczeniom.

Miał się wycofać, pozostawiając odsuniętą kotarę, gdy usłyszał zbliżający się ludzki oddech, miękkie lekkie kroki bosych stóp na betonie. Jaśniejsza plama w mroku, bardziej przeczuta niż widziana. Nim dotknęła delikatnymi palcami jego piersi, wiedział, kim jest. Razem wycofali się w głąb. Pozwolił jej zasunąć kotarę, dzięki czemu ciemność wróciła do pierwotnej intensywności. Znowu ruch powietrza określał miejsce, gdzie była. Szelest spływającego na posadzkę materiału. Lekki, niejasny owocowy zapach był niczym identyfikator, gdy kładła się koło niego. Wyciągnął dłoń, pogładził jej ramię, czując pod palcami delikatne napięcie skóry, następnie przygarnął ku sobie jej biodro. Westchnęła, wtuliła się w niego i zaczęła całować jego szyję, potem usta. Była ciepła i zadziwiająco, po kobiecemu miękka, a on spodziewał się hartowanego ciała, mięśni, napięcia. Ujęła jego dłoń, a gdy kierowany w ten sposób dotarł, pomiędzy jej uda, zacisnęła je mocno, przez chwilę markując kopulację. Próbował się skoncentrować, ale jego zbuntowane ciało z każdą chwilą cofało się głębiej i głębiej. Bunt nie wynikał z lęku ani obrzydzenia, choć znowu ujrzał rozerżnięte gardło, przywiązanego do drzewa młodego mężczyzny i kłąb, sięgających ściółki cuchnących wnętrzności. Nie w tym tkwiła przyczyna blokady. Umysł akceptował jej chętną nagość, jej napór i pragnienie, ale ciało pozostawało chłodne, uważne i obojętne. Oddałby wiele za odrobinę światła, za błysk, dzięki któremu mógłby zajrzeć jej w oczy. Wtedy, być może…

- Obudziła mnie ćma – powiedział, ze zdumieniem słysząc swój głos wypowiadający ten niepotrzebny, absurdalny komunikat.

Osunęła się, napór zelżał. Oddychała ciężko, ale nadal nie wypowiedziała ani jednego słowa. Marzył, żeby nadal milczała, co w jakiś pokrętny sposób miałoby złagodzić ból i czczość zawodu, jakiego doświadczyli.

- Nawet nie wiesz jak bardzo… - zaczął. – To bunt. Ono wie, że chcę, że muszę je oddać.

Milcząc, położyła mu palec na ustach. Jaśniejszej pointy być nie mogło. Wstała. Materac wyprostował się z cichym jękiem. Ciepło i owocowa woń zniknęły. Usłyszał przesuwaną kotarę.

- Zostaw odsuniętą – szepnął.

Leżał nagi, rozrzuciwszy szeroko nogi, sądząc, że tej nocy już nie zaśnie. Ostatnia szansa na sensowne wykorzystanie danego mu przez naturę czy Boga ciała minęła bezpowrotnie. Pragnął jej powrotu, który był niemożliwy. Będzie jej szukał i nigdy nie znajdzie, bo tam gdzie odejdą, ani jego, ani jej już nie będzie. Owszem, odnajdzie ćmę, nieprzeniknioną ciemność, duszne noce i bezsensowne martwe świty. – Diabeł – pomyślał. – Dobrowolnie włażę diabłu w paszczę!

Odkąd dojrzał, Negocjatura zapewniała mu kobiety, podobnie jak odzież i pożywienie. To nie było złe, ani tak mechaniczne jakby się wydawało, czytając aneks do umowy, dotyczący usług seksualnych, które ten opisywał sucho i niezachęcająco: „raz w tygodniu zapewnia noc z partnerką, bez możliwości zapłodnienia”. Prawie zawsze korzystał z tego przywileju, ale potem, gdy trafił między tych dziwnych, marzących o przewróceniu świata na nice zakonników, zgoła nie brakowało mu tej przydziałowej miłości. Teraz, leżąc w duchocie nocy, pierwszy raz zastanowił się, czy jest z nim, przynajmniej pod tym względem wszystko w porządku. Czuł żal pomieszany z niestosowną, w sytuacji tak wielkiego zawodu, ulgę.

Winna była ćma, natarczywa forpoczta, nie obraz rozpłatanego tak bezwzględnie trupa, tylko nocny lotnik ze swą włochatą natarczywością. Miękka delikatna dłoń, która go dotykała była tą samą dłonią, która dzierżyła nóż. To wiedział, ale przecież jej ciało było czyste, a duże, niespecjalnie już jędrne piersi, których nie potrafił domyślić się pod dżinsową kurtką, były piersiami matki, nie okrutnej zabójczyni. Rozważając wszystkie aspekty klęski poczuł wzbierającą erekcję. Objął twardy już członek palcami lewej ręki i roześmiał się cicho, bez satysfakcji.

- Nawet o tym nie myśl, baranie – powiedział w ciemność, otulił się miękkim kocem i niespodziewanie dla siebie, prawie natychmiast zasnął.

* * *

Od momentu przebudzenia, wszystko, w czym uczestniczył wydawało mu się dziwacznym absurdem. W trakcie śniadania, odłożył z powrotem na talerz, niesiony już do ust kęs, zamoczonej w ostrym sosie dziczyzny, gdy uświadomił sobie, że tak naprawdę już nie siebie karmi. Mając nadzieję, że po raz ostatni, słuchał instrukcji działania, posłusznie powtórzył dane lokalizacyjne skrzynek kontaktowych, całą zgromadzoną, a niewielką wiedzę o rodzinach, do których może trafić, jako mąż, ojciec i syn. Nie oszczędzono mu nawet szczegółowego składu preparatu, który zostanie mu podany, by zawieść jego ciało i duszę na granicę życia i śmierci. Trucizny, po prostu. Rupert, na którego pomoc liczył najmocniej, nawet nie próbował rozładować sytuacji, obnosząc wściekłą minę i sypiąc docinkami pod adresem ludzi, przygotowujących Herberta do regresywnego skoku. Pewnie dopiero teraz dotarło do niego w całej jaskrawości, czego się podjęli. Sytuacji nie poprawiał fakt, że nadal nie udało obudzić się ciała, dopiero co wysłanej w przeszłość Elizy, a wykresy encefalografu „zwrotki” nawet dla laika nie wyglądały dobrze.

Z każdą mijającą minutą, wraz z gęstniejącą atmosferą, sytuacja coraz bardziej przypominała, znane Herbertowi z literatury, przygotowania do egzekucji. Nie musiał wykazywać się zbytnią przenikliwością, by zrozumieć, w jakiej obsadzony jest roli. Milczał, bo pewnie nie znalazłby wokół siebie nikogo, kto zaakceptowałby podobne porównanie, ale odruchowo odtwarzał w pamięci poszczególne elementy ponurego ceremoniału. Ostatni posiłek został spożyty. Krótką modlitwę zapewni mu we właściwej chwili bogobojny Rupert. Zastanowił się nawet całkiem poważnie, czy modły zakonnika, po popełnionym przez niego zabójstwie, są ważne, czy też nie? Nie znał się na tym, a ze zrozumiałych powodów nie miał zamiaru pytać o to, rozgniewanego przyjaciela. W książkach, ostatnią szansą dla skazanego na śmierć, był telefon od kogoś władnego, by wstrzymać egzekucję. Tyle tylko, że tutaj, w królestwie wrzesińskich gruzów, gubernatorem, prezydentem i królem w jednej osobie, był krzątający się przy uruchamianiu maszynerii, niepozorny, ubrany na czarno mężczyzna.

Na razie, poza przywitaniem i wymianą niezobowiązujących uwag przy posiłku, nie doszło między nimi do rozmowy, ale Herbert był przekonany, że do inżyniera będzie należało ostatnie słowo. Na razie, chorobliwie chuda blondynka starannie ogoliła Herbertowi głowę, a on sam, ledwie raz, niegroźnie się skaleczył, przy goleniu klatki piersiowej. Z nagą czaszką czuł się dziwnie nieswojo i gdy wreszcie usiadł naprzeciw konstruktora maszyny, co chwilę odruchowo gładził się po białym łbie. Szczęśliwie uświadomił sobie, że w zasadzie nie jest to już jego problem, a jeśli nawet, przestanie nim być za kilkadziesiąt minut.

- Wszystko dzieje się zbyt szybko, nie po mojej myśli – zaczął tamten. – Musisz wiedzieć, że ani maszyna, ani specyfik, który zostanie ci podany, nie są doskonałe. Dysponowałem tym, co tutaj dostępne. I tak, dopiero dzięki pomocy brata Jana, jego cudownie ocalonego składowiska elektronicznych rupieci, udało nam się wyeliminować drgania, które sprawiły, że pierwsze zwrotki trafiały do nas w naprawdę złym stanie. Rozmawiałeś z jednym z ocalonych, ale nie ukrywam, że bywało gorzej. Teraz przyspieszyliśmy regeneracje po strzale, ale decydujące było odkrycie resetu tarczy, ponieważ my nie mając dostępu do żadnych archiwów, działaliśmy zupełnie na ślepo. Czas mija. Tam już prawdopodobnie zapadły decyzje, ale społeczeństwa nadal żyją w słodkiej niewiedzy… To ostatni dzwonek, nim wkroczy brutalna siła, której nic nie zatrzyma. Już teraz wasze… Twoje zadanie wydaje się niezwykle trudne. Musimy liczyć na przypadek. Na wydarzenie, które uruchomi lawinę zmian. Inaczej wszystko na nic. Wszystko!

- Cóż mam rzec? Spróbuję… - wtrącił Herbert wzruszając ramionami. – Dziwię się tylko, że akurat tutaj. Wielkopolska nie była areną decydujących zmagań, a prawdę mówiąc, przyjęła nową wiarę, chyba najspokojniej. Są miejsca…

- Tutaj, ponieważ ja trafiłem tutaj – wyjaśnił mężczyzna poluzowując węzeł spłowiałego krawata. – Też jestem, a może przede wszystkim, ja jestem skoczkiem w czasie. Mój wynalazek przeniosłem tutaj z dwa tysiące dwieście szesnastego roku. Niestety nie mogę iść dalej. Nie wiem, dlaczego, ale tak jest. Trafiłem tutaj, ponieważ okazało się, że jeden z moich wielkich pradziadów, bynajmniej nie był opoką waszyngtońskiego establishmentu, a cholernym leśnym włóczęgą. Jak do tego mogło dojść, nie wiem i chyba nigdy się nie dowiem. W sto lat po pieprzonej przemianie, taka rzecz w żaden sposób nie mogła się zdarzyć, ale się zdarzyła.

- Ty jesteś…? – Niedokończone pytanie Herberta zawisło w powietrzu.

- Oczywiście, że tak. I wiedz, że byłem jednym z ostatnich. Głęboko pod ziemią, bardzo głęboko. Inni skakali, a ja, jako jeden z ostatnich. Tak, tak… Gdybym mógł, cofnąłbym się, próbował… Musiałem zbudować maszynę w tych gruzach. To trwało, a teraz boję się, że już jest za późno.

Herbert rozumiał. Świat przyspieszył na drodze ku zagładzie, a przed nim siedział jeden z tych, co pewnie wdrażali kolejny koncept, prowadzący ku powszechnej szczęśliwości, którymi okazały się drzwi do piekła, czy coś równie atrakcyjnego. Doskonale rozumiał.

- Masz wiedzę o skutkach i to, w zasadzie, twoja jedyna broń. Sposób, by stać się kimś ważnym: Prorokiem, wodzem… Nie wiem. Może się nie uda, ale przetrwa, choć sama pamięć czynu, jakaś idea bardziej wzniosła niż te tabelki, musztra, tarcze… Może uda się, choć zaszczepić niewiarę wobec tej cholernej nieśmiertelności, bo to był punkt… Gdybym nie wierzył, że istnieje szansa, nie robiłbym tego, co zrobiłem. Żyłbym tu z nimi, polował, chronił życie, gapił się w gwiazdy. Sam nie wiem, co – Głos mu się załamał i przez chwilę milczał wpatrzony w splecione na kolanach dłonie. – Teraz i tu przyspiesza. Schodzą się zewsząd, węszą. Zabójstwa! Z każdym dniem rośnie ryzyko, że tym razem ściągną na nas, już nie drony, a sprzęt tak ciężki, że stos gruzu zamieni w hałdę, rozwiewanego przez wiatr pyłu. Będę teraz wysyłał jednego po drugim, jednego za drugim. Każda ofiara zwiększa szansę. Gdybyśmy mogli zdziałać cokolwiek teraz. Tu i teraz, w naszym, czyli raczej waszym czasie, ale znasz realia. Całe życie spędziłeś za tarczą, w strefie. Jest za późno!

Herbert nie przeczył. Było stanowczo za późno. Wstając zapytał:

- Żyłeś w Centrum.

- Byłem wiceprezydentem, drugim po nieistniejącym bogu. Niech będę przeklęty!

* * *

Żegnali go kolejno, w nieco dziwacznym korowodzie, ponieważ większość z tych ludzi, widział po raz pierwszy i zarazem ostatni. Spojrzał nad jej głową, gdy Ola, ponownie ubrana w swoją dżinsową zbroję, zapewniła, że go odnajdzie tam, co zabrzmiało, jakby chciała się z nim umówić w zaświatach. Oddał uścisk Rupertowi, który po całym dniu strojenia fochów, nagle uznał za stosowne, wycisnąć z niego cały oddech. Potem wszyscy, poza technikami opuścili laboratorium. Zgrzytnęły zamki. Ruszył zawieszony pod sufitem, nieproporcjonalnie wielki wobec szczupłości pomieszczenia starodawny wiatrak. Młody chłopak w białym kitlu wprowadził mu do żyły przedramienia werflon, zapewniając go zgoła niepotrzebnie, że na pewno nie przedawkują, co w uszach Herberta zabrzmiało jak: Tym razem postaramy się nie przedawkować.

Maszyna, która miała zanieść jego świadomość w przeszłość, pewnie na skutek różnorodności materiałów wykorzystanych przy budowie, wyglądała dość prymitywnie i prowizorycznie, nie budząc specjalnego zaufania. W zasadzie, solidne wrażenie sprawiała jeno, pomalowana na biało rura z grubej stali, do której wpełznął, podtrzymując werflon. Kiedy złożył głowę na twardej poduszce, do dzieła przystąpili technicy, strojąc jego wygoloną czaszkę w dziwaczną metalową koronę. Młodzieniec od werflonu, ledwie mieszcząc się w rurze, okleił jego pierś elektrodami monitorującymi układ krążenia. Gdy skończyli, pchając zawzięcie, połączyli dotychczas rozdzielone części rury i Herbertowi wydało się, że znalazł się wewnątrz leżącego na płask bojlera, jakie widywał w piwnicach Nomenklatury, gdy jako uczeń odrabiał dyżury polegające na sprzątaniu piwnic szkoły.

Kliknęły zatrzaski i został sam w białym, ciasnawym tunelu. Uniósł głowę, na tyle, że dotykając brodą klatki piersiowej widział swoje bose stopy. Jakby na pożegnanie poruszał palcami, a potem ciężko opadł na wznak. Przezroczysta rurka wypełniła się bladoróżową cieczą. Coś, czego skład, nawet dla laika, jakim był, wydawał się mocno wątpliwy, płynęło wprost do jego krwiobiegu. Poza tym, nie działo się nic. Nie czuł niczego nadzwyczajnego, poza tym, że zaswędził go nos. Chciał się podrapać, ale nie mógł unieść ręki. Nie mógł rozeznać, skąd dochodzi narastające, wypełniające nie tylko rurę maszyny, ale i jego samego basowe buczenie. Próbował, wbrew wtłoczonym w niego zasadom, poruszyć głową i właśnie wtedy uderzyła w niego fala lodowatego powietrza. To było tak nagłe i niespodziewane, że próbował krzyknąć i nawet poczuł ból, gdyż zamiast wydać z siebie głos, ugryzł się w górną wargę. Ten wiatr, miał wrażenie, że wytryska z jego ciała, które stało się ażurowym ledwie trzymającym się kości podartym strzępem. Potem dusił się w śmiertelnym skurczu. Pojedyncze słowa i obrazy bez związku z czymkolwiek co przeżył, mknęły przez niego, wokół niego, a w końcu porwały go i poniosły z sobą, bezradnego, pędzącego coraz szybciej i szybciej, wśród niemożliwych do odczytania symboli, jazgotu pił mechanicznych i nieludzkiego wrzasku.

- To osobliwość – powiedział wyraźnie ktoś wewnątrz jego głowy, a potem razem z Herbertem runął w ciemność.

 

 

 

 



tagi: powieść  negocjator 

Jacek-Jarecki
1 października 2017 11:26
1     3006    4 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Magazynier @Jacek-Jarecki
4 października 2017 21:19

Mój plus. Bez komentarza. Komentować się nie da. 

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować