-

Jacek-Jarecki

Negocjator. Rozdział czwarty. Rupert i śmierć

Problem z publikowaniem kolejnych rozdziałów powieści tkwi w tym, że z każdym odcinkiem zawęża się grono potencjalnych czytelników. Trudno, ale wiem przynajmniej o jednym, który czyta od początku, więc warto. Jak już stałem się taki pragmatyczny, pozwolę sobie zwrócić się do Was, mili moi czytelnicy, w kwestii promocyjnej. Nic to nie kosztuje, poza tym, że należy wpisać otrzymany sms-em kod identyfikacyjny we właściwą kratkę. Otóż stało się tak, że jakiś dobrodziej zgłosił moje "Prawo do powrotu" do konkursu o dziwnej nazwie "książka na jesień" i można, prawda, zagłosować. Czy to może pomóc w promocji, nie wiem, ale głosujący coś tam wygrywają do czytania. Co dziwne, w kategorii Fantastyka, na razie minimalnie prowadzę. Gdyby ktoś chciał wesprzeć promocję, dam linkę:

http://ksiazkanajesien.pl/

Teraz idę, a właściwie siedzę dalej, żeby coś napisać. 

 

Rupert i śmierć

Brakowało mu tchu. Przysunął pod wywietrznik ciężką drewnianą ławę i gapił się w puste niebo. Inni czekali na zakończenie przesyłu, zbici w grupki pod drzwiami laboratorium i rozmawiali na tyle cicho, że niewiele rozumiał, z kolei zbyt głośno, by Rupert mógł zebrać myśli, co powodowało, że poranny gniew wracał do niego falami. Zaciskał pięści, z trudem powstrzymując się przed zaatakowaniem betonowych ścian.

Przynajmniej uspokoił się na tyle, by pożegnać Herberta, nie obciążając go na drogę swoją frustracją, ale teraz nie dawał rady. Utrata przyjaciela, wyparcie się własnego ciała i jeszcze zagubienie własnej tożsamości, bo już nie wiedział, kim teraz jest, bo z pewnością nie był zakonnikiem. Zabójstwo było zdradą powołania, choć w tym okrutnym świecie, z pewnością zostałoby usprawiedliwione przez jego przyjaciół, wyższą koniecznością. Zabił w obronie życia Negocjatora i w końcu miał prawo do samoobrony. Nie w zastrzeleniu napastnika tkwił problem, a w satysfakcji, jaką poczuł z celnego strzału, w łatwości udawania rozpaczy, gdy niezgrabnie przyklękał przy tym gasnącym łotrze, choć miał ochotę kopniakiem skrócić jego mękę. Nawet teraz wszyscy sądzili, że jego zachowanie wynika z niemożności pogodzenia się ze śmiercią, jaką zostawił za sobą. Mylili się, ponieważ jego gniew brał się z niecierpliwości, a poszukiwanie nowej tożsamości było tylko jej pochodną. Najgorsze było to, że i tak wszystko przepadnie, gdy za trzy dni ruszy w swoją podróż. Dodatkowe czterdzieści osiem godzin, czas powrotu do strefy, przeżycie wszystkiego jeszcze raz. Coś, co jeszcze wczoraj zaakceptował z łatwością, teraz wydało mu się nieznośnym wprost ciężarem. Chciał walczyć. Skoro w jego czasie, przy tak miażdżącej przewadze wroga skuteczny opór był niemożliwy, wolałby natychmiast podążyć za Herbertem i tam zginąć, walcząc. Rupert ani przez chwilę nie wierzył w powodzenie akcji, a teraz gorączkowo pragnął, by przynajmniej dla niego wszystko się wreszcie skończyło.

Drzwi laboratorium uchyliły się i zamknęły. Ktoś wszedł do środka, co oznaczało, że operacja przesyłu została zakończona. Rozległ się kobiecy śmiech, jakieś pojedyncze brawa, jakby stało się coś wyjątkowego. Podniósł się z ławy, ciężki i obolały, zaczerpnął w płuca powietrza i ruszył ku zgromadzonym.

- Wrócił przytomny, zwrotka wróciła przytomna. Pierwszy raz coś takiego – cieszyła się Ola, rozmawiająca z młodą, długonogą czarnulką.

Rupert zakonotował jej słowa i nie odzywając się do nikogo, zajął miejsce na obrzeżu zgromadzenia, choć wszyscy mieli go za przyjaciela Herberta i chętnie ustępowali mu z drogi. Uspokajał ich ruchem ręki. I tak patrzył nad ich głowami, a nie miał zamiaru zaglądać w oczy obcemu człowiekowi, choćby był on pradziadkiem Negocjatora. Szczerze bał się tej chwili. Przy poprzednich przeniesieniach konfrontację łagodziła sztucznie wywołana śpiączka, długotrwała rehabilitacja, a tym razem, co wynikało z głosów, które słyszał dokoła, za chwilę przybysz wyjdzie z laboratorium o własnych siłach.

I tak się stało. Gdy stanął w szeroko otwartych drzwiach, podtrzymywany przez ubranych w białe kitle techników, pierwszą myślą Ruperta było, że transfer się nie powiódł. Mężczyzna rozejrzał się dokoła całkiem przytomnie. Cała sytuacja przeczyła doświadczeniu do tego stopnia, że zgromadzeni, nie ruszając się z miejsca, jakby cofnęli się w sobie. Milczeli, spodziewając się konfrontacji z przybyszem, który jeszcze przed godziną należał zgoła do innego świata. I taka nastąpiła. Mężczyzna, który już nie był Herbertem, co Rupert stwierdził bez wahania, gdy tylko usłyszał jego głos, powiedział, zwracając się do stojącego opodal młodego myśliwego:

- Nie myśl, że tak jak ostatnio, będę cię szukał, żebyś raczył zapłacić za robotę. Gówno odbierzesz, nie tę swoją gównianą mazdę. Prędzej zgnije na placu!

Zaatakowany w ten sposób młodzieniec, cofnął się o krok, odruchowo poprawiając kołczan ze strzałami. Gość sprzed stulecia mówił po polsku, ale dziwnie bełkotliwie, na progu zrozumiałości. Znać było, że zmaga się jeszcze ze świeżo nabytym aparatem mowy. Może słysząc własny głos, a może wreszcie zauważywszy niecodzienność miejsca w jakim się znalazł, zatrzymał się i ponownie rozejrzał, tym razem wodząc wzrokiem już nie tylko po ludzkich twarzach, ale i po pochyłych ścianach stworzonych ze spiętrzonego gruzu.

- Co… - krzyknął i osunął się na posadzkę tak niespodziewanie, że podtrzymujący go technicy nie zdążyli zareagować. Dopiero w ostatniej chwili jednemu z nich udało się wysuniętą gwałtownie nogą zamortyzować na tyle upadek ciała, że głowa mężczyzny nie uderzyła bezpośrednio o beton, a zjechawszy po goleniu, niczym po pochylni. I to było wszystko. Nie pomogła natychmiast podjęta reanimacja. Ciało negocjatora umarło.

Zamieszanie związane z nagłym zgonem „zwrotki” tylko na moment powstrzymało rodzącą się myśl, że ten przypadek, który tutaj mógłby zostać uznany za incydent, po drugiej stronie jest oczywistym następstwem zamiany świadomości. Nie trudno było połączyć braku okresu przejściowego, sztucznej śpiączki, powolnej rehabilitacji ze śmiercią ciała Herberta. Ronson, który był odpowiedzialny za transfer i ani na chwilę tej odpowiedzialności z siebie nie zdjął, podnosząc się znad stygnącego ciała, bez wahania zabrał głos:

- Moja wina, ale on sam wydostał się z maszyny. Uznałem, że w jakiś sposób jest uodporniony, na preparaty, które mu podaliśmy. Mówił do rzeczy, choć zupełnie nie zdawał sobie sprawy z tego, gdzie jest. Złożyłem to na karb szoku, ale nie jestem przecież lekarzem. Miałem to za cud, za efekt udoskonalenia…

- A jeśli…? – Czacha nie skończył pytania i roześmiał się nerwowo. Nie musiał. Wszyscy doskonale wiedzieli, o co chciał zapytać, jaki dramat zasugerować. Wszak tam, gdzie docierali odważni, pozbawieni byli wszelkiej osłony. Mieli oto przed sobą odpowiedź, której nie uwzględniali, szukając przyczyn braku już nie tylko zmian, ale choć najdrobniejszej informacji z tamtej strony. Optymizm zastąpiła gorycz i fala, jeszcze nie sformułowanego lęku.

- Ja – zaczął główny inżynier i chrząknął, jakby chciał odzyskać władzę nad głosem, który uwiązł mu w gardle. – Ja – powtórzył pewniej – przybyłem do was właśnie w ten sposób i żyję. Gdybym sam tego nie przeżył, nie byłoby ani maszyny, ani szansy. Miesiąc dochodziłem do siebie, ale przecież nie trafiłem do laboratorium, tylko miedzy was. Przecież to pamiętacie.

- Czterdzieści trzy dni – odezwała się Ola. – Czterdzieści trzy dni minęły, nim zacząłeś mówić, ale fakt, że przetrwałeś jest niepodważalny. Może po prostu facet miał słabe serce?

- Nie żaden facet, tylko Herbert. To niemożliwe – wtrącił Rupert. – Mówimy o ciele Herberta, to ono zawiodło, a negocjatorzy… Oni są selekcjonowani, nie tylko pod względem mentalnym, ale i zdrowotnym. Z drugiej strony, może ta siła, przesądzając o jego niespodziewanym przebudzeniu, jednocześnie stała się przyczyną zgonu.

Mówiąc, zauważył, że Ola przyklęka i zakrywa dłońmi twarz, a potem zaczyna szlochać. O, tak! Sam był bliski płaczu, widząc martwe ciało przyjaciela i niewiele pomagała świadomość, że to tylko zawczasu opuszczona przez niego skorupa. Przez mgłę planów, gorączkowych starań i rozwiązywania problemów, docierała do olbrzymiego zakonnika przepełniona grozą myśl, że rozdzielając ciało i duszę, popełniają grzech największy z możliwych i najlepsze intencje bynajmniej nie łagodzą nadrzędnej oceny. Do tego sam w tym uczestniczył. Dobrowolnie zgodził się na własną transformację, a teraz niepomiernie zdziwił się, że dotychczas nikt z ludzi, których miał za o wiele mądrzejszych od siebie, nawet nie zasugerował podobnego problemu. Ani Jan, ani pobożny przecież Piotr.

- Nie płacz, to nie on – powiedział wbrew sobie, pochylając się nad szlochającą kobietą.

- To nie on – podchwycił z ulgą w glosie Ronson.

* * *

Rupert przyglądał się szczupłej, nerwowej twarzy Bąkowskiego, skrzypka amatora marzącego o grze i zastanawiał się, ile jest w nim nadal z tamtego, żyjącego przed stuleciem człowieka, ponieważ od kilku godzin, nie był już pewny, czy naprawdę wszystko.

- Obiecał pan… - zaczął tamten.

- A tak. W nocy wyruszam, a za dwa dni wrócę. Jednakowoż mam dla ciebie inną propozycję, po prostu idź ze mną. Nie dość, że będziesz miał swoje skrzypce, to niezawodnie znajdziesz podobnych sobie. Nie jestem miłośnikiem muzyki, ale wiem, że są tacy. Urządzamy w kościele koncerty, i to nie byle jakie. Twarz mężczyzny pojaśniała, ale prawie natychmiast przygasła.

- Chciałbym, ale żeby żyć w strefie…

Rupert uśmiechnął się i wyjął z kieszeni bluzy małą metaliczną kostkę.

- Na razie noś to przy sobie i pilnuj. Będziesz Herbertem. To jego namierzający chip. Jemu nie będzie już potrzebny. Dotrzemy na miejsce, wszczepią ci to jak trzeba. Niemowlętom wszczepiamy, to i staremu chłopu możemy. Ronson się zgodził. Ani im skrzypek, ani socjolog niepotrzebny, a nam przydasz się w obydwu postaciach, choć szczerze mówiąc, nie wiem, z czym się taką naukę je, ale skoro kiedyś ci za socjologowanie płacono, zapłacą i dzisiaj.

Gdy mężczyzna pognał pakować swoje rzeczy, Rupert siedział jeszcze przez chwilę na łóżku, w którym spędził ostatnią noc jego przyjaciel i zastanawiał się nad swoją sytuacją. Najpierw uznał, że dobrze zrobił, pod wpływem impulsu, zapraszając do strefy tego Andrzeja. Powtórzył nawet głośno sentencję często powtarzaną przez ojca Piotra, pochodzącą ze świeckiej książki, która stwierdzała, że dobry uczynek zawsze się opłaca. Spojrzał na spakowane już plecaki, swój i Herberta, ten drugi przeznaczając Bąkowskiemu do niesienia. – Niech się chociaż tak wypłaci – pomyślał. W pewnym sensie odzyskał równowagę, a przynajmniej na tyle, że podtrzymał swą decyzję, o wyruszeniu w podróż śladami Negocjatora.

Razem z Ronsonem omówili wszystko, co jeszcze w laboratorium zdążył powiedzieć przodek Herberta. Nie było tego wiele, ale wydźwięk był optymistyczny. Przybysz mówił po polsku, czyli raczej nie groziło uchybienie, które mogło zaprowadzić Ruperta gdzieś za ocean. Jego żona najprawdopodobniej miała na imię Ewa. Nim wylazł z rury, Zwrotka, którego imienia nie zdążyli poznać, trzykrotnie powtórzyła to imię. Zakonnik musiał się jeszcze dowiedzieć w strefie, czym była ta mazda, którą można naprawić za pieniądze. Uznał, że dla brata Jana, rozwikłanie tej zagadki nie będzie problemem. To był najlepszy trop, bo z jednego bełkotliwego zdania wynikało, że Zwrotka żył właśnie z naprawiania mazd, czyli miał jakiś warsztat. Poza tym, było hasło z kormoranem. I skrytki. Gdyby wiedział więcej o swoich przodkach, byłby pewny sukcesu. Westchnął ciężko i zacisnął potężna pięści.

- Boże, spraw by to nie był jakiś słabeusz! – wyszeptał swoją niezmienną prośbę.

* * *

Tym razem towarzyszyła im trzyosobowa eskorta. Obcy wciąż kręcili się w okolicy i choć przez ostatnie dwa dni nie zanotowano żadnych incydentów, ostrożność była w pełni zrozumiała. Ciemność była ich sprzymierzeńcem, gdy przemierzali pustkę dzielącą ich od ściany lasu, ale później, z racji tego, że dzień wstawał pochmurny, mroczny poranek sprawił, że jeszcze przekraczając bród, szli w prawie całkowitej ciemności. Trup przywiązany przez Olę do drzewa, tkwił tam nadal, obwieszczając o swoim istnieniu falą smrodu. Nikt nie zboczył ze ścieżki, by sprawdzić, co z niego zostało, ale poruszenie, ucieczka posilających się zwierząt, sugerowała, że chyba już niewiele.

Na miejsce dotarli o pół godziny za wcześnie. Rozwidniło się całkowicie. Padał drobny deszcz i tarcza pałała mdłą, ledwie zauważalną błękitną poświatą. Od momentu odkrycia cyklicznych resetów, Jan łamał sobie głowę, dlaczego w trakcie magicznych trzech sekund, efekt ten nie zanika. Rupert, który lubił rozwiązania proste, tłumaczył przyjacielowi, że to sztuczka zabezpieczająca przed przypadkowym odkryciem luki, umożliwiającej przejście, ale tamten nigdy nie dał za wygraną, łamiąc sobie głowę nad ogólniejszymi zasadami, rządzącymi tym zadziwiającym, spłaszczonym do grubości szyby polem siłowym. Faktycznie tarcza w deszczu była widowiskiem godnym uwagi. Szczególnie nocą sprawiała hipnotyczne wręcz wrażenie, ze względu na swą ponad stumetrową wysokość. Jak głęboko sięgała poniżej gruntu Jan nie dowiedział się z rozkodowywanych przez siebie wiadomości. Tkwiła tam, co można było najlepiej zaobserwować, schodząc właśnie w czasie deszczu, w głąb Czerwonego Jaru, którego dnem płynął strumyk. Przepuszczała wodę w nieustającym błękitnym rozbłysku, ale filtrowała ją z żywych organizmów, w takim tempie, że utworzyło się po stronie strefy rozlewisko szarej, cuchnącej, organicznej mazi.

Rupert po drodze opowiadał miłośnikowi skrzypiec o tarczy, w kółko powtarzając prostą zasady przejścia, ale gdy stanęli przed widoczną dzięki mżawce ścianą, zwątpił, czy tamten, wyraźnie zafascynowany jej ogromem zareaguje właściwie. Chwila zawahania była śmiercią, a na kolejną śmierć, olbrzymi zakonnik nie mógł sobie pozwolić. Gdy sekundnik zbliżał ich do magicznego punktu, chwycił Bąkowskiego za rękę i przeciągnął, a właściwie przerzucił swojego towarzysza na drugą stronę.

* * *

- Mazda, to marka samochodu – odpowiedział bez wahania Jan. Okazało się, że nie były konieczne poszukiwania w bibliotece. – Jeśli faktycznie działa na terenie miasta, albo w najbliższej okolicy Poznania, nie będziesz miał trudności, by go odnaleźć, nawet jeśli zawiedzie hasło. Warsztat samochodowy i tyle. Masz nazwiska pradziadków Herberta, a w tamtych czasach ludzie mieli zwyczaj chwalić się usługami. Z jego słów wynika, że jest szefem. I na pewno będzie nieobecny, gdy tam dotrzesz. Nie sądzę, by od razu przystąpił do pracy jako mechanik. Inna rzecz, to śmierć.

- Inna, to fakt – westchnął, momentalnie zachmurzony Rupert.

- Przecież wiedziałeś, że nie ma powrotu. To proces nieodwracalny, w tym ciele już go nie było – Jana przytłoczyła myśl, że jego przyjaciel znowu zacznie rozwodzić się nad świeżo nabytymi wątpliwościami. Już wysłuchał monologu udręczonego nimi zakonnika i nie miał ochoty przechodzić przez to ponownie. Zmienił temat:

- Dobrze zrobiłeś ściągając tu tego Andrzeja. Rozmawiałem z nim ponad godzinę. Ma dużą wiedzę socjologiczną i w przeciwieństwie do innych zwrotek, bardzo niewiele luk w pamięci.

- A o mazdzie nie wiedział? – zdziwił się Rupert.

- Przecież go nie pytałeś, a dla niego, to sprawy oczywiste i dlatego sam nie pchał się z wyjaśnieniami. Musisz nauczyć się zadawać pytania, bo gdy już tam się znajdziesz, nikt z własnej woli, nie będzie ci streszczał na bieżąco zasad rządzących światem sto lat temu. Przez ostatni rok wyszlifowaliśmy twoją polszczyznę, ale nadal mówisz z dziwnym, cudzoziemskim akcentem. To nie zniknie, ale możesz to wykorzystać, udając przed obcymi kogoś, kto powrócił po wielu latach z zagranicy i pyta o głupstwa, bo nie jest zorientowany w realiach. Gorzej z twoimi bliskimi. To, w ogóle, nasz największy problem.

- Dam radę, o ile nie trafię na ciało jakiegoś słabeusza – roześmiał się Rupert, który wyczuł, że Jan oczekuje, wprost marzy o zmianie nastroju, a na to nie było lepszej metody, niż powtórzenie po raz setny tej sentencji. – A jak gra na skrzypkach nasz nowy nabytek?

- Aż za dobrze, biorąc pod uwagę poziom naszego przykościelnego zespołu. Długo się stroił, ale jak zasunął…

* * *

Powrotna droga przez las minęła spokojnie. Pomiędzy koronami drzew niebo lśniło błękitem, ale całodobowa ulewa owocowała trudną do zniesienia duchotą. Ziemia parowała i jeszcze długo po wschodzie słońca brodzili w strzępach ledwie przeźroczystych oparów. Jana dręczyła astma i to nieco ich opóźniało, ale Rupert miał wrażenie, że nawet młodzi myśliwi, radzi byli z krótkich odpoczynków. Na koniec, gdy od otwartej przestrzeni dzieliło ich nie więcej niż kilkadziesiąt metrów, aby wyjść na nią bezpiecznie wobec uwijających się po niebie dronów, łowcy rozeszli się w obydwie strony, zostawiając im ścieżkę, dzięki czemu nie musieli przedzierać się przez sięgającą pasa bujną trawę, pełną zasieków lepkiego powoju i dziwnie ciemnych, prawie granatowych liści zmutowanego łopianu. Rupert, odkąd dokonał ostatecznego wyboru, odzyskał wigor i stał się wzorem dziarskiego czterdziestolatka. Teraz też, ruszył pierwszy i szybko uzyskał kilka kroków przewagi nad przyjacielem. Ścieżka rozszerzała się, a coraz rzadsze pnie drzew pozwalały sięgnąć wzrokiem spalonych słońcem, kołyszących się w podmuchach letniego wiatru traw równiny. Ledwie zakonnik zdążył pomyśleć o uldze jaką przyniesie im wyjście na otwartą przestrzeń, zauważył na skraju zarośli sylwetkę człowieka idącego, a właściwie człapiącego naprzeciw. Nie był to żaden z wysportowanych chłopaków z eskorty, a raczej, przynajmniej na pierwszy rzut oka, jakiś horrendalny garbus. Rupert widział go początkowo pod słońce, ale gdy tamten znalazł się pomiędzy drzewami, zrozumiał, że ma przed sobą całkiem normalnie zbudowanego mężczyznę, tylko obładowanego ponad miarę tobołami, spiętrzonymi na zgiętych pod ciężarem plecach. Zawołał do niego, a gdy ten wyprostował się, rozpoznał w umęczonym tragarzu, młodszego brata Czachy.

- Zawracajcie! – zawołał tamten.

Rupert podbiegł do stojącego na szeroko rozstawionych nogach mężczyzny, który najwyraźniej uznał, że wśród drzew może wreszcie odpocząć. Rozpiął szelki, poluzował rzemienie i z syknięciem zrzucił z siebie dźwigane ciężary, które z chrzęstem zaległy w przydrożnej trawie.

- Zawracajcie – powtórzył. – Namierzyli nas, to koniec. Uchodzimy w lasy, a co dalej z nami będzie… Zresztą – zawahał się, jakby dopiero teraz dotarło do niego coś, co przegapił, co umknęło mu ze zmęczenia. Rękawem otarł pot z twarzy i pewniejszym już głosem dodał: - Ty Rupert możesz iść. Ronson i drugi taki szaleniec czekają na ciebie. Pewna śmierć, ale iść możesz.

Jan podszedł do zakonnika, dotknął jego ramienia i wskazał kolejnego zgarbionego pod ciężarem mężczyznę, który przedzierał się przez zarośla kilkadziesiąt metrów po ich lewej stronie. Na pytanie, co się konkretnie stało, uciekinier odpowiedział wskazując im ruchem głowy krawędź lasu, a potem opadł na swoje toboły. Rupert zauważył jeszcze, że Jan pochyla się nad nim z manierką, ale sam ruszył przed siebie, nie wiedzieć czemu, groźnie wymachując strzelbą.

To, co ujrzał, sprawiło, że zastygł w bezbrzeżnym zdumieniu, choć był przygotowany ostrzeżeniem wygłoszonym przez brata Czachy Minęła chwila, nim zrozumiał, na co patrzy. Równina, którą nazywali łąką, a która właściwie była pozostałością po zniwelowanym do poziomu gruntu mieście, ubitą mieszaniną ziemi, metalu, szkła i betonu, obecnie, wbrew wszystkiemu, porośniętą jak okiem sięgnąć pożółkłą, ostrą trawą, usiana była ciemnymi, poruszającymi się punktami. Ludzie opuszczali nieregularną tyralierą posępną hałdę gruzów, która od czterdziestu lat była ich domem, pozwalającym stworzyć namiastkę społeczeństwa. Wszyscy dźwigali swój dobytek. Nawet, ledwie widoczne w wysokiej trawie dzieci. Znać, że nikt nawet nie marzył o powrocie. Nad gruzowiskiem krążyło dostojnie, z daleka wyglądając jak wielkie czarne ptaki, kilkanaście dronów bojowych, a mniejsze, szpiegowskie i sygnalizacyjne płonęły światłem odbitym, jak iskry tryskające z gigantycznego ogniska. Gdyby dzień nie był tak jasny, gołym okiem mógłby dojrzeć srebrny krzyż stacji kosmicznej, która z orbity kierowała tym pozornym chaosem. Takie prace, taką konsolidację sprzętu znał tylko z opowieści. Jednak, nie w powietrzu, a na ziemi, na tej prozaicznej równinie działy się rzeczy najgorsze. Ten sprzęt, który właśnie wyjeżdżał z dwóch gigantycznych transportowców Centrum, widział jako chłopiec, gdy poszerzano strefę o sześć kilometrów. Wówczas, nim przesunięto stacjonarne tarcze, użyto ruchomych machin. Widział, co potrafią zrobić, ze zdobywanym terenem. Rozbiją, zmielą na pył gigantyczną hałdę gruzów, a potem uformują z niego pieprzoną kostkę. To też widział. Centrum twierdziło, że dzięki takim działaniom, możliwe będzie dalsze rozszerzenie stref zamieszkanych przez godnych tego zaszczytu ludzi. Spojrzał na zegarek. Wiedział, że przygotowanie takiej akcji może potrwać nawet dobę. Starał się gorączkowo, by obliczyć czas jaki został do regeneracji maszyny. O ile czekają na niego, pewnie nikogo nie wysłali w międzyczasie, bo jeśli tak, powodzenie akcji zawisło dosłownie na ostrzu brzytwy. Zdjął zegarek i wręczył go Janowi. Ten popatrzył Rupertowi w oczy i powiedział, że zaczeka, że wrócą razem.

- Przede wszystkim zabierz do strefy Ronsona. Może u nas, we dwóch odtworzycie maszynę – odparł nieco zbyt lekko i pewnie.

Jan zapiął klamry czasomierza na swoim przegubie, a Rupert zauważył, że ręce naukowca drżą. Chciał go pocieszyć, dodać przyjacielowi otuchy, ale tylko ścisnął go za ramiona swoimi niedźwiedzimi łapskami, odwrócił się kryjąc wzruszenie i wyszedł z zarośli na słońce. Swoją strzelbę i resztę ekwipunku zostawił przy ścieżce. Czekał, kiedy Jan zawoła, informując go, że zapomniał swoich rzeczy, ale tamten zrozumiał jego intencje i milczał. Szedł równym krokiem patrząc na mechaniczną krzątaninę automatów. Mógł być pewny, że nie dostrzeże go żadne ludzkie oko. Chyba z orbity, ale dla obserwatorów, pojedynczy człowiek objęty był łaskawym immunitetem. Wedle prawa, ale nie czas było rozstrzygać, pod słońcem, pod białym, czy prawo nadal obowiązuje.

* * *

- Nikt się tego nie spodziewał i tylko dlatego zdecydowałem się wysłać Olę. To, że będziesz musiał zaczekać kilkanaście godzin, nie robiło wtedy żadnej różnicy – tłumaczył Ronson. Był blady, potwornie przejęty swoim błędem, ale przede wszystkim zmęczony do granic możliwości. – Na szczęście udało mi się urwać jeszcze kilkanaście godzin i teraz zostało dwanaście plus kilka minut.

- Jeśli zostało dwanaście, mamy szansę – skwitował słowa inżyniera Rupert i ciężko usiadł na metalowym taborecie.

- Ty masz szansę, nie my, ani pieprzona zwrotka – odezwał się jeden z asystentów Ronsona, zwany Bykiem. Wściekły, dosłownie czerwony z wściekłości, miął w rękach maseczkę ochronną, by, gdy napotkał zdziwiony wzrok Ruperta, z rozmachem cisnąć ją na ziemię.

- Niech idą, sami damy radę! – Zakonnik przerwał gniewną tyradę młodzieńca.

- Nikt, nigdzie nie pójdzie – powiedział twardo Ronson i odchylił połę czarnej marynarki, ukazując kaburę z której wystawała kolba rewolweru. – Gdy tylko przejdziesz, demontujemy serce maszyny. Sam tego nie wyniosę za tarczę. Zostali na ochotnika, a temu teraz strach odbiera rozum. Nie chcę o tym słyszeć. Zdążymy!

Zbuntowany asystent zamilkł i wycofał się za plecy kolegów.

- Dacie radę? - spytał Rupert, aby zmienić temat i załagodzić sytuację. Wiedział z doświadczenia, że zejście na poziom szczegółów, pomaga uspokoić rodzącą się panikę.

- Bierzemy tylko ten sprzęt, który najtrudniej byłoby odtworzyć. Rura i reszta tego szmelcu zostaje. Chemikalia, leki – już poszły. Została tylko porcja dla ciebie – powiedział Ronson.

- Wszystko, co mieliśmy w dwóch egzemplarzach – dodał jeden z asystentów.

- I tak zostało po dobre pięćdziesiąt kilogramów na głowę – odezwał się spod ściany niedawny buntownik. Jego głos nie niósł już ze sobą takiej dawki agresji, jak przed chwilą. – I będziemy jeszcze ciebie, twoje cielsko taszczyli na cholernym wózku, chyba, że nasz szef użyje swojego ostatecznego argumentu.

Rupert, w nagle zapadłej ciszy trawił słowa, które przed chwilą padły z ust Byka. Takiego obrotu spraw, w ogóle nie brał wcześniej pod uwagę. Śmierć ciała pozostawionego przez Herberta wstrząsnęła nim, ale cena jaką sam miał zapłacić, była nie do przyjęcia. – Zabiłeś i za to zginiesz – podpowiedziało mu sumienie. Skrzywił się z niesmakiem. Czuł się winny, może zatracił swe zakonne powołanie, ale kara byłaby niewspółmierna do winy.

- Nie słuchaj go. Przysięgam, że tego nie zrobię. Jeśli twoje ciało zginie, to razem ze mną. Swój ciężar będę pchał, a to łatwiejsze, niż dźwiganie na plecach. Tym się w ogóle nie martw. – Ronson mówił, jak człowiek pewny swoich racji, ale Rupert, choć akceptująco kiwał głową i na swojej twarzy wymusił imitację uśmiechu, wewnątrz dosłownie płonął. Wydało mu się, że czuje jednocześnie każdy mięsień, każdy włos, krew płynącą w żyłach. Forteca jego ciała, którą sam zbudował, nie była gotowa by upaść. To patetyczne porównanie, które wymyślił na poczekaniu, trochę go otrzeźwiło. Zamknął oczy i odetchnął głęboko, czując na sobie wzrok czwórki mężczyzn. Nie mógł zawieść w ostatniej chwili, ale czuł, że musi jeszcze raz zracjonalizować swoją decyzję, choćby po to, by tam, dokąd wybierała się jego jaźń, przenieść swoją determinację i wiarę, skoro nie może przenieść mięśni i ścięgien.

- Wybacz, zapędziłem się – odezwał się cicho Byk.

- Cóż – odparł Ronson, który chyba słusznie założył, że prośba jest skierowana do niego. – To nerwy, ale mamy do wykonania robotę i nic, ani nikt, nie może nas od niej odwieść.

- Jak was namierzyli? Po tylu latach wydaje się to trochę dziwne – odezwał się Rupert, który z całych sił pragnął uciec od dręczących go myśli.

- Rozważaliśmy to, na tyle na ile można było rozważać w trakcie panicznej ewakuacji. Może wiedzieli o nas od dawna i ktoś tam – wskazał palcem nierówny strop – zdecydował, że czas zniszczyć gniazdo. Nie sądzę, żeby miało to jakikolwiek związek z maszyną, ani z tym, co robimy. Być może, po prostu, sprzątają teren, przed rozszerzeniem strefy o kolejnych kilka kilometrów. Osobiście skłaniam się ku tej tezie, choćby ze względu na wzmożony ruch obcych, na te przemieszczające się grupy. To, co dla nas było zaskoczeniem, dla Centrum może być elementem planu opracowanego, powiedzmy, dwadzieścia lat temu.

- Odrzucasz myśl, że wiedzą? – upewnił się Rupert. – Jeśli masz rację… Cóż, nie musicie się martwić. Jako chłopiec byłem świadkiem przesunięcia tarczy. To trwa. Automaty mają swoje procedury i nie zadziałają pod wpływem nagłego impulsu. Martwcie się raczej, co dalej. W lesie nie będziecie mogli żyć w zintegrowanej, kilkudziesięcioosobowej grupie. Drony czuwają!

- Byliśmy przygotowani do ewakuacji. Mamy plany, strukturę. Inna rzecz, że jeśli to rozszerzenie strefy, zniknie nasz las i będziemy musieli przenieść się na obce ziemie, a z naszych wypraw badawczych wiemy, że trudno o bezpański obszar łowiecki. Do tego pójdziemy małymi grupkami… Nadejdzie czas, znajdzie się rada.

Maszyna, z tego co zrozumiał, razem z jej konstruktorem ma trafić do strefy, czyli Ronson nie będzie odpowiedzialny za znalezienie rozwiązania. Przypomniał sobie obliczenia Jana, z których wynikało, że aby zmieścić się w granicach błędu, nie może trafić tam z zewnątrz więcej niż pięciu ludzi. Do tej granicy komputery potraktują to jako błąd systemu i nie zareagują. Towarzysząca mu czwórka mężczyzn idealnie wpasowywała się w ten warunek. Rupert zrozumiał, że ci, którzy zostali z inżynierem, kładąc swe życie na szalę, mieli obiecaną całkiem ponętną nagrodę. Nie miał zamiaru pytać, co zrobią z jego zwrotką, bo wiedział, że zaraz zacznie wyobrażać sobie swoje ciało, bezradnie błąkające się po lesie. W takim kontekście śmierć nie wydawała mu się tak przerażająca.

* * *

Obserwowali spod zasłony wejścia, przemieszczanie się maszyn generujących tarcze. Wylądowały kolejne transportowce i z tej strony hałdy był już komplet pojazdów. Ostanie dwa, drąc gąsienicami podłoże, zajmowały swoje miejsca. Ich potęga sprawiała wrażenie, że ziemia ugina się pod ich ciężarem. Rupert odruchowo spojrzał na przegub, ale niewiele mógł odczytać z czarnych poskręcanych włosów kryjących wierzch jego dłoni. Byk pospieszył z informacją, że zostały trzy godziny. To było w porządku, o ile faktycznie celem było stworzenie całkowitej tarczy i zgniecenie resztek po Wrześni. W takim przypadku same przygotowania musiałyby zająć wiele godzin, ale jeśli celem jest przesunięcie hałdy, mogą nie zdążyć i pozostanie im ucieczka na czworakach rezerwowym korytarzem, zbyt niskim i krętym, by w ogóle myśleć o zabraniu jakiegokolwiek bagażu, nie mówiąc już o częściach maszyny.

- Wspinałeś się kiedyś na grzbiet hałdy? – spytał Rupert.

- Wiele razy, ale nigdy pod taką nawałą dronów – odparł Byk.

- Właź natychmiast. Być może uratujesz nie tylko siebie. Drony nie ruszą pojedynczego człowieka, a wszystko czym ryzykujesz, to możliwość, że taki drań zajrzy ci w oczy.

- Albo, że skręcę kark.

- To też. Sam bym wlazł, ale ty jesteś lżejszy i znasz drogę. Chodzi tylko o to, czy po drugiej stronie też ustawiają tarczę.

- Po co ci… - zaczął asystent, ale przerwał, jakby zrozumiał, o co chodzi.

Rupert był zdziwiony, że ani Ronson, ani on sam, czy ktokolwiek, nie wpadł na tak proste rozwiązanie. Owszem, jeśli mieli kilkanaście godzin czasu, nie trzeba było szukać wyjść awaryjnych, choć z drugiej strony, cała ta planowana w pośpiechu operacja, niosła ze sobą niepotrzebne, a śmiertelne ryzyko. Poza wszystkim, najważniejsze było zachowanie sprawności maszyny i możliwość kolejnych transferów. Cóż znaczyło nawet kilka, czy kilkanaście tygodni opóźnienie, wobec tak wielkiego ryzyka? Teraz uznał, że niepotrzebnie wysyłał Byka, by ten potwierdził jego przypuszczenia. Czas płynął nieubłaganie, a każda chwila zwłoki mogła mieć fatalne następstwa.

- Nie ma. Wylądowało osiem transportowców, ale nawet nie opuściły klap. Widzieliśmy, że nas otaczają, ale… - wydyszał już nie czerwony, a purpurowy na twarzy Byk.

- Biegiem! – zakomenderował Rupert.

* * *

- Brałem to pod uwagę, ale przede wszystkim chciałem możliwie szybko wspomóc Herberta – wycedził Ronson. Był wyraźnie niezadowolony z tego, że Rupert przejął inicjatywę, ale nawet z pomocą rewolweru nie mógłby przeciwstawić się czterem zdeterminowanym mężczyznom. – Boisz się o cholerną zwrotkę, o los swojego ciała. Przecież ci obiecałem.

- I kłamałeś! Dopiero teraz, wracając do laboratorium uświadomiłem to sobie. Wiesz, że na początku tunelu jest miejsce, przez które ledwie się przeciskam. Toboły można przepchnąć dołem, ale nie wózek, ani tym bardziej nieprzytomnego, czy opierającego się mężczyznę mojej postury.

Rozbieranie maszyny zajęło im kwadrans. Rupert musiał przyznać, że Ronson przygotował swoich ludzi perfekcyjnie. Nie byli teraz nawet specjalnie obładowani, zyskując w nim potężnego tragarza.

Jednocześnie, aby nie postawić systemu w stan gotowości, za jednym podejściem może sforsować tarczę dwóch, najwyżej trzech ludzi – obliczał w pamięci. – Czyli mamy już, co najmniej cztery doby. Sprzęt można przerzucić.

- Ile ci zajmie odbudowa maszyny? – spytał idącego przed nim Ronsona.

- Diabli wiedzą. To zależy od materiału, którym dysponujecie. Może miesiąc, licząc z próbami. Mam w tym już pewne doświadczenie. – Inżynier nadal był wściekły, zupełnie jakby Rupert maczał palce w hekatombie, jaką ich domowi zgotowało Centrum.

- Doświadczenie. No tak… odparł Rupert, zarzucając pakunek wypełniony zwitkami kabli na plecy. To się zgadzało: Lata przekuwania szalonego konceptu w czyn, doświadczenia na zwierzętach i siedem lat prac nad samą maszyną. W gruzowisku, jej odtworzenie zajęło prawie trzy lata, a teraz miesiąc wydawał się dobrym terminem. Zrozumiał, w kolejnym nagłym przebłysku, którymi ten osobliwy dzień był wypełniony ponad miarę, że „odtworzenie” było kluczowym słowem. Przeciskając się przez przeklęte zwężenie, obracał w myślach to jedno jedyne słowo, a gdy wreszcie mógł wyprostować się i odetchnąć swobodnie, razem z ulgą przyszło olśnienie, którym miał zamiar podzielić się dopiero z Janem. Gdzieś tam, w przyszłości, od której dzieliło ich teraz dziewięćdziesiąt sześć lat, został pierwowzór maszyny i niedorzecznością byłoby sądzić, że nikt z ich potomków nie zainteresował się spuścizną tak wybitnego naukowca.

- O, cholera! – wymknęło mu się.

- Coś się stało? – spytał Ronson.

- Nie, zupełnie nic – odparł Rupert.

* * *

Przeszli nie więcej niż piętnaście kroków, gdy skrajne machiny zawyły. Wysoki dźwięk wibrował przeraźliwym crescendo. Odpowiedziało mu terkotanie dronów, które niby ptasie stado zerwały się znad gigantycznej hałdy gruzów i pomknęły w kierunku lasu. Rupert ocenił odległość od lewoskrzydłowego stalowego potwora na osiemset metrów. Powodzenie ucieczki zależało od tempa jakie mogli rozwinąć.

- W lewo! – krzyknął Ronson, sam dając się łatwo wyprzedzić. Rupert zwolnił tempo. Zrozumiał, że inżynier chce dopilnować, by w chwili paniki, żaden z nich nie pozbył się bagażu. To mogło się zdarzyć, bo maszyny właśnie ruszyły, drąc niewidzialnymi do tej chwili tarczami wierzchnią warstwę gleby. Narastał grzmot, a bura chmura kurzu, ziemi i śmieci wyprzedziła miażdżące, ruchome pole tarcz.

- Za szybko! Zbliżają się za szybko – wrzasnął zakonnik. Nie miał chwili do stracenia. Podczas gdy młodzi asystenci rwali do przodu w tempie, który raczej gwarantował im ucieczkę, Ronson, przy swoim wieku i tuszy, nie miał szans. Rupert jednym szarpnięciem zerwał ciężar z pleców inżyniera i zarzuciwszy jego toboły na swoje, chwycił Ronsona za nadgarstek i ciągnąc go ze sobą niczym opierające się dziecko, pognał wielkimi krokami wzdłuż megalitycznego wału gruzowiska. Nie zważał na protesty, ani piskliwe prośby, żeby ratował życie. W końcu Ronson poddał się jego woli i biegł z nim, dysząc i rozpaczliwie wymachując swobodną ręką.

- Dalej! Na to cię trenowałem i karmiłem – przemawiał w biegu do swojego ciała, a ono odpowiadało, działając pod wpływem śmiertelnego zagrożenia, o wiele lepiej, niż się tego spodziewał. Odkąd zdecydował się z nim rozstać, nabrał osobliwego zwyczaju obserwowania go i oceniania. Teraz nie nim się martwił, a Ronsonem. Wiedział, że jeśli tamten, choć raz upadnie, będzie to koniec dla ich obojga. Owszem, założył, że spróbuje dźwignąć pod pachą kolejne, żywe tym razem brzemię, ale to nie mogło skończyć się dobrze. Drugim zagrożeniem była bura chmura, której pyłowa awangarda kryła już ich kostki. Ryk maszyn, wycie dartej ziemi, wizg szarpanego betonu, zdawały się piętrzyć nad biegnącymi. Nie tracąc narzuconego tempa, na moment uniósł głowę, by skontrolować aktualną sytuację. Asystenci zniknęli z jego pola widzenia, znać leżeli już bezpieczni, wśród wysokiej, nienaruszonej trawy. Zostało nie więcej niż czterdzieści metrów, ale tarcza była tuż, tuż. Nie obrócił głowy, ale kątem oka widział rozpryski wyładować, dosłownie o kilka kroków od swojej skroni. Sam dobiegłby sprintem, ale przecież ciągnął Ronsona za sobą.

- Walczymy! – wrzasnął i jeszcze przyspieszył. O mało nie upadł. Pchany przez tarcze wał ziemi dotarł do jego stóp. Pył zasłonił mu widok. Otoczył go pochłonął. – To śmierć – zdążył pomyśleć, ale jego ciało zareagowało lepiej, niż rozkładająca się w panice świadomość i lekko skręciło w kierunku hałdy. Biegnąc, licząc kroki dzielące go od wybawienia, zapomniał o tych kilkunastu metrach, które zdążyli przejść, nim rzucili się do ucieczki. Teraz po skosie, niewidomy i coraz cięższy, wlekąc po ziemi omdlałego Ronsona, w ostatniej chwili minął narożny maszt gruzowiska Września. Z rozpędu przebiegł jeszcze kilkanaście kroków, nim upadł, wreszcie wypuszczając przegub inżyniera z kleszczy swej prawicy.

Dopadli do niego na czworakach, zbyt zmęczeni by mówić, a zresztą, we wciąż narastającym huku pchanego przez tarczę gruzowiska, dar ludzkiej mowy i tak był na nic. Podniósł dłonie do uszu. Tarcza oddalała się płonąc. Nad nią formowała się nawałnica pyłu, ruda u podstawy, a biało-szara u szczytu. Huk zelżał, odkąd od jego źródła oddzielała ich tarcza i zmienił się w ciężki, warczący basowo dźwięk, przypominający odgłosy potężnej, acz szczęśliwie oddalającej się burzy.

- Zawdzięczam ci życie i złamaną rękę – słabym głosem odezwał się Ronson, siadając z trudem. Wyglądał strasznie. Pokryty od stóp do czubka głowy pyłem, bosy, w marynarce, z której zostały strzępy. Jego twarz przypominała źle wykonaną gipsową maskę, w której żłobiła swe kręte drogi, wypływająca spośród skołtunionych włosów strużka krwi.

- Jak wyglądam? – zakonnik spytał dziwnie bladego Byka.

- W skrócie?

- Może być – potwierdził Rupert.

- Jak diabeł – Byk zaśmiał się nerwowo i dodał: - Jak żyję nie widziałem takiego popisu. Niosłeś i wlokłeś ze sto siedemdziesiąt kilo, a zasuwałeś jak… - Nie znalazł odpowiedniego określenia i powtórzył: - Jak żyję, jak żyję…

Śmierć była przy nim tak blisko, że jeszcze czuł jej gorący trupi oddech na twarzy. Rozrzucił ramiona i leżał w wysokiej przesuszonej trawie. Byk opatrywał Ronsona. Pozostali szykowali ekwipunek. Trochę udawał zmęczenie, pozwalając by podziwiali jego wyczyn. Wiedział, że gdy tylko wstanie, zmusi się do działania i znowu wyprzedzi wszystkich, znowu będą szli za nim, a on marzył teraz by wlec się ostatni, z najmniejszym możliwie ciężarem. Nic się nie skończyło. Zyskał miesiąc, może nieco więcej. Cała historia dopiero się rozkręcała, a gdyby się potknął, albo wcześniej nie pojął zamiarów Centrum, już zostałaby definitywnie zakończona. – Cóż znaczy koniec? – dumał gapiąc się w znowu błękitne niebo. Maleńki ciemny kształt bujał wprost nad nim zawieszony na niewidzialnej nici. Nie bot, a śpiewająca ptaszyna. Słowik albo skowronek, nigdy nie potrafił zapamiętać, zawsze mu się myliły. Odór śmierci ulotnił się. Rupert westchnął i usiadł.

- Komu w drogę, temu czas! – powiedział i klasnął w dłonie. Jeden z asystentów roześmiał się z aprobatą.



tagi: powieść  negocjator 

Jacek-Jarecki
15 października 2017 07:51
12     733    7 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

chlor @Jacek-Jarecki
15 października 2017 18:36

Nie dało się głosować. Wypełniłem kwit, nacisnałem guzik z napisem "głosuję" i wyskoczył napis "nie chcemy tu robotów idź precz!". No to poszedłem.

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @chlor 15 października 2017 18:36
15 października 2017 19:38

Pod spodem jest kółeczko z oświadczeniem, że nie jest się robotem. Poważnie!

Widać zakładają, że roboty nie kłamią.

zaloguj się by móc komentować

chlor @Jacek-Jarecki 15 października 2017 19:38
15 października 2017 20:33

O cholera. Sprawdze to jeszcze.

zaloguj się by móc komentować

Marcin-Maciej @Jacek-Jarecki
15 października 2017 21:22

Ja czytam od początku. Czekam na nowe części z niecierpliwością. Podoba mi się Negocjator.

Proszę pisać.

Pozdrawiam.

P.S.

Zagłosowałem.

zaloguj się by móc komentować

chlor @Marcin-Maciej 15 października 2017 21:22
15 października 2017 21:31

Mi nie wyszło. zostałem zdemaskowany jako cyborg, więc oddaliłem się miarowym krokiem mrugając lampkami w oczodołach. Żaden guzik potwierdzający poczucie bycia człowiekiem u mnie się nie wyświetla. Może przez jakieś programy anty szpamowe. Zobaczę jutro w pracowym komputerze.

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @Jacek-Jarecki
15 października 2017 23:11

 No to masz dwóch;)

Skąd ty bierzesz te pomysly? Dawaj dalej w każdym razie.

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @chlor 15 października 2017 21:31
16 października 2017 07:15

Zagłosuj koniecznie, bo sytuacja książki robi się coraz ciekawsza i nie chodzi wcale o konkurs. Przed chwilą dostałem maila, że wydawnictwo się zamyka, czyli głosując, głosujesz na absolutnie białego kruka. Ja to mam szczęście!

 

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @Jacek-Jarecki
16 października 2017 08:19

Znaczy, trzeba kupić co rychlej.

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki
16 października 2017 08:34

Drugi mail. Okazuje się, że przekazują moje prawa do jakiegoś "e-bookowa" i dostanę aneks do umowy. Nie podoba mi się to cholernie. Jeszcze nie mam papieru i nie wiem, czy mogę odmówić, ale jeśli tak, skorzystam z tej opcji niezawodnie. 

Przy okazji dowiedziałem się chociaż, że prawa do "Amazonii w weekend" czyli zbioru humoresek blogowych wygasły i znowu mam je w kieszeni. I to dobre. Zwróć uwagę, na jakiej sinusoidzie mój humor z tym wszystkim związany. I jak tu pisać, panie?

Do tego dzisiaj, pierwszy raz w życiu pracuję na popołudniówce. I tak dobrze, że w domu, ale i tak nie wiem, co z sobą począć do 13? Muszę się przyzwyczaić. 
Pozdro

zaloguj się by móc komentować

chlor @Jacek-Jarecki 16 października 2017 07:15
16 października 2017 11:41

Udało się w komputerze wolnym od programu antyśmieciowego. Zdałem trudny test na człowieka - musiałem trafnie wskazać które zdjęcia pokazują wystawy sklepowe.

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki
16 października 2017 11:48

Hi hi... I tak dobrze, że program antyśmieciowy toleruje moje teksty publikowane w Szkole Nawigatorów. Śmiesznie się zrobiło.

zaloguj się by móc komentować

Magazynier @Jacek-Jarecki
16 października 2017 20:30

Mój plus. Bez komentarza.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować