-

Jacek-Jarecki

Fantastyczna wiadomość. Opowiadanie z lustrem

Nie, tekst nie dotyczy wczorajszego meczu, jak można by sądzić po samym tytule. To takie opowiadanie, wymyślona historyjka. Ani straszna, ani nawet o końcu świata, co zapowiadałem. Wziąłem oklepany temat, właśnie dlatego, że oklepany i sobie napisałem. Wrażliwą erotycznie młodzież i dzieci małoletnie, proszę o odejście od monitora, a pozostałych. zapraszam. 

 

Fantastyczna wiadomość

 

- To prawdziwy skarb i dosłownie za bezcen. Wychodząc z domu, mogę wreszcie ocenić jak naprawdę wyglądam – tłumaczyła z wielkim zapałem płowowłosa trzydziestolatka, która od siedmiu lat była jego żoną.

- Bezecna bezcenna beza biła buraka batem – pomyślał skrycie, podczas gdy Ewa kontynuowała swój występ.

- Jest idealne. Nawet nie zwykłe lustro, a prawdziwe tremo – zachwalała zalety nowego nabytku, wyginając ciało przed bezlitosną w swej doskonałości taflą, obramowaną splotami czarnych, stylizowanych na dębowe, liści. Pomyślał, że mógłby zupełnie za darmo powiedzieć żonie, że jej uroda pod gładką powierzchnią kryje harpię. Zaraz też, jako że był człowiekiem dokładnym, zanotował w pamięci, że musi sprawdzić w necie, jak taka mitologiczna harpia wyglądała i w razie czego, poszukać nowego, bardziej adekwatnego określenia. W każdym razie, nie była już kobietą, w której zakochał się przed laty. Odkąd uznał, że dążąc do wydumanej doskonałości, świadomie zmienia się w lalkę, pilnie ją obserwował, szukając potwierdzenia swej nieco naciąganej tezy. Posunął się do tego, że analizował jej zdjęcia na osi czasu, zdając sobie sprawę z niestosowności takich badań, oraz z tego, że jego zachowanie jest wynikiem skrzywienia zawodowego. Zmiany były prawie niedostrzegalne, ale z każdym mijającym miesiącem kolejno zanikały cechy, które niegdyś budziły jego tkliwość. Nie więdła przecież, nawet nie mógłby stanowczo stwierdzić, że schudła w znaczący sposób. Gdzieś wyczytał, że po siedmiu latach najczęściej nadchodzi małżeński kryzys, ale dlaczego jemu objawił się zbyt ostrym nosem i zadziwiającą spiczastością niegdyś przyjemnie zaokrąglonych kolan? W kryminałach, żony opuszczają mężów-policjantów z powodu ich przesadnego zaangażowania w służbę, albo picia, a najczęściej z obydwu powodów równocześnie. On ani nie pił, ani się przesadnie angażował. Był dobry i to wystarczało.

- Wreszcie widzę się cała, od stóp do czubka głowy – dodała wykonując zgrabny piruet, aż ciemnożółta plisowana spódnica na moment zmieniła się w coś w rodzaju abażuru, odsłaniając szczupłe, idealnie równo opalone nogi. Przyszło mu do głowy, że gdyby wsadziła sobie żarówkę w cipkę, byłaby z niej niezła lampka, ale zamiast błysnąć wątpliwym dowcipem, zauważył, że jemu lustro ucina czubek głowy.

- To akurat twoje szczęście – zauważyła i roześmiała się perliście. Właśnie tak brzmiał jej starannie wypracowany śmiech, ale los oszczędził Florianowi wysłuchania choć jednego treningu żoninego śmiechu. Śmiała się jak każda, aż pewnego dnia nagle: „perliście”. On potrafił, jej zdaniem, tylko rżeć. Zwracała mu uwagę, że jak koń, w związku, z czym, w jej towarzystwie starał się zachowywać powściągliwie. Aluzję do przedwczesnego łysienia zbył wzruszeniem ramion. Jego dziadek wyłysiał, jego ojciec także i z pewnością wyłysiałby przedwcześnie także i jego synek, ale nie został i nie zostanie poczęty. Poza potomkiem, brakowało mu też sensownego argumentu, który odesłałby lustro, z ich nieproporcjonalnie wielkiego przedpokoju, z powrotem do sklepu ze starzyzną.

* * *

Kochali się z wymuszoną gwałtownością i znowu musiał zachwycać się tym, jaka jest ciasna i jakie ma jędrne piersi. Potem zasnęła na swój idealnie obrzydliwy sposób. Na boku, z dłonią pod policzkiem i delikatnym uśmieszkiem zastygłym na lekko rozchylonych ustach. Żeby, choć raz zachrapała, ściągnęła z niego kołdrę, ale nie. Przesypiała noc, w pozycji, w jakiej zasnęła. Nie słyszał nawet jej oddechu. Gdy wstrzymał swój, w ciemności tykał tylko leżący na półce z książkami ręczny zegarek. Próbował czytać, ale piekły go oczy. Zgasił światło i od razu przypomniał sobie o lustrze stojącym w przedpokoju. – Teraz pokazuje ciemność – pomyślał z dziwną satysfakcją.

- …a w jego wywróconej na nice ciemności dokazują demony – wtrącił się niepotrzebnie głos, który czasami nawiedzał go, gdy obsuwał się z jawy w sen. – Dzięki niemu niezawodnie rozpoznasz każdego wampira, który przekroczy próg twego domu – szydził nieznajomy.

- Tu cię mam! Wampira w ogóle nie wolno wpuszczać za próg – zauważył Florian, zamykając gębę nieznajomemu mądrali.

Nie lubił tego głosu z, jak uznał, podświadomości, choć zdarzało się, że podpowiedział od czasu do czasu coś sensownego w związku ze śledztwami jakie prowadził. Coś, co umykało, nie mieściło się w sztywnej maszynie rutynowanego rozumowania.

Właśnie! Nazajutrz czekała go nieprzyjemna, z natury rzeczy, rozmowa, bo trudno to nazwać przesłuchaniem, z chłopcem, którego rodzony tatuś o mało nie zamordował, dosłownie w ostatniej chwili zmieniając zamiar i podcinając sobie gardło. Jasne, całą robotę odwali pani psycholog. Będzie i mamusia, a on sobie to wszystko nagra, w sumie nie wiadomo, po co. Facetowi odbiło, ale wypadało dociec, po jaką cholerę zamienił biurko w ołtarz ofiarny, z siedmioletnim synkiem jako tym całym barankiem. – Chyba po to, by dodać mi roboty – uznał i zadowolony z siebie zapadł w sen.

Śnił śnieżycę. Przedzierał się w poprzek głęboko zaoranego pola, w kierunku majaczącego w zadymce dworca kolejowego. Śnieg walił tumanami, ale ziemia była czarna, tłusta i parująca ciepłem. Dworzec okazał się latarnią, o którą oparte było wiadome lustro. Zajrzał w nie, ale zamiast swojego odbicia, ujrzał czarnego brytana ogryzającego kość. Wystraszony, że pies go zauważy, rozłożył ręce i odleciał, ukryty w białym tumanie. To tyle o snach.

* * *

- Mamy i powód – obwieścił Pawełek, stukając palcem w zafoliowany list pożegnalny, niewątpliwe dzieło Ryszarda Krzemińskiego, niegdyś cybernetyka, a obecnie trupa.

- Dość enigmatyczny – zauważył Florian, uśmiechając się cierpko. Kolejny raz odczytał, tym razem głośno, cztery słowa opatrzone zamaszystym podpisem autora: „Wybaczcie. Muszę iść dalej”.

- Nie wysilił się zbytnio, ale nie chodzi o ten uroczy liścik. Odebrałem protokół z sekcji, z którego wynika, że facet, praktycznie rzecz biorąc, był trupem. Rak, uważasz, z takimi przerzutami, że trudno dociec gdzie zaczął go żreć. Krowa twierdzi, że od trzustki. Zauważył ponadto, że w takim stanie facet w ogóle nie mógł, nie miał prawa funkcjonować. Wiesz, jaki jest Krowa?

- Dokładny – wymknęła się Florianowi odpowiedź na pytanie retoryczne.

- To raz, a dwa, że nigdy i niczemu się nie dziwi, ale tym razem… Bo, rozumiesz, facet niczego nie brał, dosłownie niczego. Śladu nie ma po środkach uśmierzających ból, narkotykach. Nic. Krowa sprawdza jeszcze, ale twierdzi, że w on ogóle się nie leczył. O chemii, takiej wiesz, w ogóle nie ma mowy.

- Może taki wytrzymały? Taki charakter – mówiąc, zauważył, że w przytomności podwładnego klepie głupstwa. – Byle coś mówić – skarcił się w duchu.

- Krowa twierdzi, że to niemożliwe. Powinien wić się z bólu, a on przecież normalnie chodził do pracy. Jeszcze się rok akademicki nie zaczął, ale miał swoje obowiązki administracyjne, chyba. Pytaliśmy przecież wczoraj o możliwe powody i ci jego koledzy, dosłownie wszyscy, że tego dnia był wyjątkowo pogodny. Pogodny, rozumiesz, na kilka godzin przed tym, nim spróbował zarżnąć syna, a w końcu przeciął sobie aortę. Jeszcze, skoro wiemy, możemy wszystkich przepytać na okoliczność choroby. Żonę przede wszystkim, jak tylko przestanie histeryzować.

- Dobra. Mniejsza, jak znosił ból, ale mamy powód i tego się trzymajmy. Sprawa jest prosta, o ile przyjmiemy, że oszalał z bólu – podsumował Florian. – Jeszcze zobaczymy, co nasza Aldonka wyciągnie z chłopca. Jeśli nic istotnego, możemy zamknąć budkę.

* * *

Było gorzej, niż myślał. Słuchając odpowiedzi dzieciaka, Florian unikał jak mógł spoglądania w jego kierunku. Najczęściej patrzył za szpitalny parawan, kontemplując umywalkę, plastikowy kosz na śmieci i prostokątne lustro. Dyktafon notował dziwnie spokojną, trochę bezosobową relację chłopca. Coś było nie tak, zarówno z twarzą dziecka, jak i, przede wszystkim, z tym, co Adaś mówił. Floriana nie opuszczało wrażenie dziwności, niestosowności połączonej z zażenowaniem. Szczegóły, mnóstwo szczegółów i dygresje balansujące na granicy szyderstwa, sprawiały, że gdyby nie miał przed sobą siedzącego w szpitalnym łóżku siedmiolatka ubranego w piżamę w piłki, byłby pewny, że ma przed sobą wyjątkowo niebezpiecznego, przebiegłego osobnika. Poza tym, że miał do czynienia z dzieckiem, wszelkie podejrzenia stawały się dziwacznymi wymysłami w kontekście faktów: Chłopiec został znaleziony przez sąsiadów, zaalarmowanych jego krzykami. Mieszkanie było otwarte, ale gabinet jego ojca był zamknięty od środka na klucz, a nagi dzieciak przywiązany do blatu ogromnego biurka przy pomocy skórzanych pasków. Gdy sąsiedzi wyważyli drzwi, byli pewni, że skąpany we krwi chłopiec nie żyje. Był ranny, ale cięcia na prawym przedramieniu i piersi były dość płytkie. Ostrze przecięło skórę, cienką warstwę tłuszczu, ledwie zagłębiając się w mięśniach. Co do tatusia nie było żadnych wątpliwości. Rozpłatane gardło nawet dla laika jest wystarczającym powodem, by uznać ludzkie ciało za martwe.

Pomimo tego, że opowiadanie chłopca prawie dokładnie potwierdziło, odtworzony pierwszego dnia śledztwa przebieg wydarzeń, Floriana nie opuszczało wrażenie, że chłopiec kłamie. Wszystko się zgadzało, a jednak…

- Bawiłem się autkami. Tata stanął za mną i spytał, który samochodzik jest najszybszy, ale nie zdążyłem odpowiedzieć, bo zostałem mocno uderzony i ocknąłem się już na stole, skrępowany pasami… - mówił chłopiec.

Wszystko się zgadzało. Znaleźli autka, zastygłe w trakcie wyścigu dookoła dywanu, a na potylicy rannego chłopca, rozlany siniak po silnym ciosie zadanym ciężkim, starodawnym, drewnianym piórnikiem. Wszystko się zgadzało, poza tym, że żaden siedmiolatek nie opisałby zdarzenia w ten sposób. Florian w tym miejscu relacji zapisał w notatniku słowo „skrępowany” i dwukrotnie je podkreślił.

Gdy wchodził do jednoosobowej szpitalnej salki, uzbrojony w psychologiczne doświadczenie pani Aldony, podtrzymując przytłumioną lekami uspokajającymi matkę Adasia, przepełniała go litość i obawa, że jakimś niezgrabnym odezwaniem, pogłębi traumę nieszczęsnego malca. Nie wierzył w zapewnienie młodziutkiej, szpitalnej pani psycholog, że chłopak, jak to ujęła, daje radę. Teraz rozumiał wyraz jej oczu, gdy to mówiła. Wrażenie, jakie sprawiały gładko wypowiadane przez dzieciaka, wypełnione jadem i szyderstwem zdania, nie było tylko jego udziałem. Matka rozpłakała się i zamilkła, zaprzestając daremnych prób apelowania do uczuć syna. Nawet Aldona, która początkowo była wzorem profesjonalizmu, straciła dystans, zmieniając delikatną z założenia rozmowę w przesłuchanie, jakiego nie powstydziłby się sam Florian.

- Komisarzu… - Chwilę trwało, nim pojął, że oczekuje od niego uzupełniającego pytania. Oczywiście akurat nie słuchał, zajęty rozważaniami o charakterze chłopca. Miał zamiar powiedzieć sakramentalne: To wszystko! Zamknąć notes i sięgnąć po dyktafon, ale spojrzał na uśmiechającego się z satysfakcją malca i zmienił zamiar.

- Co cię tak cieszy? – spytał.

- Bo żyję, panie starszy! Życie zaś niesie wiele niespodzianek i przyjemności. Śmierć to pustka i każdy woli wędrówkę, choćby w nieznane. Iść dalej, iść bez obawy końca.

Matka chłopca nie wytrzymała i wybiegła na korytarz, trzaskając drzwiami. Aldona wyszła za nią i na moment zostali sami.

- Pan pewnie myśli, że zmusiłem ojca do samobójstwa, niczym w jakimś głupim horrorze. Bujda na resorach i pudło, panie starszy.

- Dziwnie mówisz… - zaczął.

- Jak na siedmiolatka? – kpił dzieciak. – To zarzut, że mam duży zasób słów. Jeśli tak, może mnie pan oskarżyć i zamknąć w twierdzy. Już to widzę: Pierwszoklasista oskarżony o przesadną elokwencję – zaśmiał się Adaś i z westchnieniem opadł na poduszkę, po czym z zainteresowaniem zaczął oglądać przyniesionego przez Aldonę policyjnego misia.

* * *

- Co mu się stało? Co zrobiliście z moim synem? – szlochała matka, obejmowana przez wytrąconą z równowagi Aldonę. – To nie mój Adaś, on tak nigdy…To takie grzeczne dziecko. Nigdy! Nigdy!

Spojrzenie jakie pani psycholog posłała mu nad ramieniem kobiety, było na tyle wymowne, że ruszył w kierunku windy, pokazując na odchodnym gestami, że idzie się napić. Pokiwała głową. Zjeżdżając na parter, schował dyktafon do kieszeni marynarki. Miał czego chciał. Został „panem starszym”. Znał ten zwrot ze starych filmów, ale nie mógł sobie przypomnieć do kogo zwracano się w tak niewyszukany sposób.

- Do kelnera – powiedziała Aldona, siadając.

Zamówiła kawę i skromnie wyglądające czekoladowe ciasteczko.

- Została na korytarzu. Siostra po nią przyjedzie. Ona boi się własnego dziecka. Wietrzę poważne kłopoty – orzekła znad talerzyka.

- Kłopoty innych to twoja specjalność – rzucił, próbując żartem rozładować napiętą atmosferę.

- Ale nie takie, mój drogi. Tam jest potrzebny – zawahała się – dobry psychiatra. Przecież ten tam, to dorosły facet. Mało, że dorosły. Na mnie sprawił wrażenie cynicznego starucha. Wszystko, co w nim dziecinne, było udawane. Zagrane.

Florian odtworzył końcowy fragment rozmowy.

- Ma gówniarz rację. Mnie też przyszło do głowy, że w jakiś sposób zmusił ojca do samobójstwa, z ofiary przeistaczając się w kata, ale to przecież brednie. Siły parapsychiczne, trele morele. Nawiasem mówiąc, gdyby nawet tak było, z taką wiedzą możemy kazać się powiesić. To tak, jakbyś napisał w raporcie o zaginięciu, że prawdopodobnie delikwent został porwany przez smoka. Zresztą, co ja w ogóle… Przecież to siedmiolatek. Może i popieprzony, ale w końcu dziecko.

* * *

- To spokojny, miły chłopiec. – Florian zauważył, że młoda nauczycielka unika kontaktu wzrokowego. Mówiąc patrzyła nad ich głowami, jakby przed chwilą odkryła galerię uczniowskich dzieł, starannie, w równych rzędach poprzypinanych kolorowymi pinezkami do korkowej tablicy. – Ma wielu kolegów, chętnie się bawi…

- Proszę pani – przerwała Aldona. – Szukamy zaczepienia, czegoś, co pozwoli nam dotrzeć do chłopca. Przeżył prawdziwy koszmar i chcemy mu pomóc, nic więcej. Może Adaś wyróżniał się czymś nadzwyczajnym? Jego stosunek do rodziców. Poznała ich pani? Czy pan Krzemiński bywał w szkole?

- Pan Krzemiński? Tak, oczywiście. Bardzo miły człowiek.

Florianowi przypomniał się obywatel ziemski Maniłow z powieści Gogola i tłumiąc narastający śmiech, podszedł do wystawki dziecięcych rysunków, żeby odszukać dzieło Adasia, przedstawiające, jak wszystkie inne, wspomnienie z wakacji. Ku rozczarowaniu Floriana, rysunek niczym się nie wyróżniał. Obowiązkowo uśmiechnięte słoneczko, niebieska chmurka na tle białego nieba i mamusia ubrana w zieloną sukienkę, karmiąca czymś zielonym dużego psa.

- Mieli psa? – spytał od niechcenia, przerywając monotonne zapewnienia nauczycielki, o dobrym charakterze rodziców Adasia.

- To nie jest pies, tylko konik. Koń – poprawiła się, jakby sądziła, że policyjny detektyw nie rozumie zdrobnień.

- Chłopiec marzył o kucyku? – zainteresowała się pani psycholog.

- Nie musiał marzyć. Przecież oni mają stadninę koni, no może przesadzam, ale z dziesięć koni na pewno. Staw jak małe jezioro, z prawdziwą piaszczystą plażą i prywatny las.

- Prywatny las? – Florian nie krył zdziwienia.

- Ogrodzony płotem, czyli prywatny – wytłumaczyła. – Byliśmy tam z całą klasą nie dalej jak tydzień temu. My, rodzice, dzieci. Ognisko zapoznawcze, konie… Choć już wrzesień, dzieci brodziły w wodzie. Wspaniała wycieczka.

- Przecież on był wykładowcą akademickim, nie hodowcą koni – zdziwił się Florian i rutynowo zajrzał do notatnika.

- Końmi zajmuje się taki pan Stanisław, chyba Ukrainiec.

- Bardzo miły człowiek – podpowiedział.

- O, tak. Rozmawiali z nim państwo?

- Nie wie pani przypadkiem, gdzie pracuje mama Adasia? – spytał, chcąc uzupełnić przy okazji dane.

- Też na uczelni, ale w bibliotece. To znaczy, teraz jest na urlopie, albo na chorobowym, bo ma coś z sercem. Nie wiem dokładnie. W każdym razie przywozi i odwozi chłopca. Biedna kobieta.

Florian wyszedł na korytarz, złapał połączenie i wpisując w wyszukiwarkę nazwisko denata i zwrot „stadnina koni” od razu natrafił na stronę internetową. Spisał adres i numer telefonu, a potem przejrzał galerię zdjęć. Nauczycielka nie wspomniała, że poza końmi, które jak się okazało, z powodzeniem brały udział w gonitwach na Służewcu, był tam, otoczony starodrzewem parku, starannie odrestaurowany pałacyk. To co widział, zgoła nie korespondowało ze standardowym, trzypokojowym mieszkaniem w bloku z wielkiej płyty, które było niemym świadkiem niedawnego dramatu. Jednocześnie otwierały się całkiem nowe pespektywy dotyczące samego śledztwa, ponieważ tam, gdzie w grę wchodził naprawdę duży majątek, wiele stawało się możliwe. Ale co w tym wszystkim robił chłopiec? Dziwne, złe dziecko.

* * *

- Jezu, jaka męcząca ta nauczycielka – orzekła Aldona zatrzaskując drzwiczki służbowego auta. – Uosobienie przeciętności, to i sama przeciętność wokół niej. Słyszałeś tego całego Adasia, a ona, że przeciętny, koleżeński, miły. On jest akurat taki miły jak krokodyl.

- Może… - zaczął.

- Nic nie może, dzieciak nie zmienia się w ciągu jednego dnia, choćby świat pękł na pół. Nikt się tak nie zmienia. Już prędzej uwierzę, choć to też bujda, że gówniarz cały czas udawał.

Florian spytał, czy ma ją odwieźć na komendę, czy może, skoro zgodziła się pojechać z nim do szkoły, znajdzie też godzinę, by zwiedzić wiejską posiadłość Krzemińskich.

- Tylko się rozejrzę – obiecał.

GPS oszacował czas dojazdu na dwadzieścia minut. Spojrzała na zegarek i zgodziła się jechać.

Posiadłość, a przynajmniej jej front, odgradzał od świata trzymetrowy, wsparty na solidnym fundamencie płot, upstrzony tabliczkami ostrzegającymi potencjalnych intruzów przed biegającymi swobodnie groźnymi psami. Przejechali co najmniej pół kilometra wzdłuż ogrodzenia, nim natrafili na ogromną, nieco cofniętą wobec szosy, stalową bramę. Florian znał to miejsce o tyle, że od czasu do czasu przejeżdżał tamtędy, ale nie przypuszczał, że teren jest własnością prywatną.

- Jak w horrorze – skomentowała Aldona, zaglądając przez czarną kratownicę w głąb parku. W oddali tlił się bielą, znany ze zdjęcia budynek, a prowadziła do niego żwirowa aleja, gęsta od cieni stuletnich pewnie buków. Podczas gdy pani psycholog kontemplowała uroki tak starannie odizolowanego od świata parku, Florian zadzwonił pod numer stadniny, spisany ze strony internetowej. Już zwątpił, gdy po czwartym dzwonku, odezwał się głos, faktycznie pobrzmiewający wschodnim zaśpiewem.

Minęło pięć minut, nim pan Stanisław podjechał pod bramę zgrabnym golfowym wózkiem. Starannie sprawdził ich dokumenty, ale nie robił przeszkód. Wiedział o śmierci właściciela, ale ani na początku, ani później, nie udało się wyciągnąć z niego żadnych osobistych zwierzeń.

- Praca jest. Ludzie odchodzą, a praca zostaje – zauważył sentencjonalnie.

Na Florianie mężczyzna wywarł jak najlepsze wrażenie. Suchy, ale w typie zwiastującym ukrytą moc, z twarzą ozdobioną długim, siwym wąsem, swoje pół wieku życia nosił z fantazją. Do tego, stoicyzm cechujący jego wypowiedzi, zdawał się być nie tylko szczery, ale i przemyślany. Nie wytrąciło go z równowagi nawet dość obcesowe pytanie o pozwolenie na pracę.

- Panie kochany! Ludzie to teraz wszędzie Ukraińców widzą, a ja wprost z Białegostoku. Tamże rodzony – wyjaśnił ze śmiechem.

Trawniki, klomby, oglądana po drodze część posiadłości, utrzymana była we wzorowym porządku. Do tego stopnia, że nawet pierwsze opadłe liście zgrabiono w niewielki, zgrabny stosik.

- Sam pan daje radę z tym wszystkim? – zagadnął Florian, gdy stanęli na tarasie, patrząc na mieniące się w słońcu drobne fale.

- A gdzież tam. Tu dwunastu ludzi dochodzących ze wsi pracuje. W ogrodzie, na stawie, w parku… Domek sprzątają. Ja, panie, tylko koniki a pieski. Jest co robić, ale ja tu stale i nie narzekam. Araby śliczne, przecież pokażę. A piesków lepiej wam nie oglądać. - Uśmiechnął się pod wąsem. - Sześć jest, a jakby ze dwa tuziny. Teraz śpią, ale wieczorami, a nocą…

* * *

- Ile to jest warte? – spytał sam siebie, bo skąd niby pani psycholog miałaby wiedzieć.

- Sto milionów – zaryzykowała.

- Tak czy owak, o ile to należy faktycznie do niego, był pieprzonym bogaczem, a nie próbował się leczyć, ratować… Stać go było na kurację w najlepszych klinikach.

- I, sorki, bo my mieszkamy w podobnych, ale żeby mieć pałac, a mieszkać w syficznym bloku… Nie rozumiem.

- Sprawdzę, czyje to wszystko. Czyje było kiedyś i czyje będzie teraz. Odziedziczył? Wygrał w totka? Tak naprawdę, nic o nim, o nich, nie wiemy.

- Ok, ale weź pod uwagę, że wychodzisz poza zakres. Gdyby facet po prostu się powiesił, nigdy byś tu nie dotarł.

- Gdyby nie próbował zabić syna, w ogóle nie dowiedziałbym się o sprawie, chyba, że z gazety, bo nie byłoby żadnej sprawy. Brak udziału osób trzecich, drugich i dziesiątych.

- A jest sprawa, skoro sprawca nie żyje? Ofiara owszem i zarówno chłopcu, jak i jego matce potrzebny jest teraz spokój, nie kontrola stanu majątkowego.

Ta nagła zmiana frontu nieco zaskoczyła Floriana.

- To wielka, naprawdę wielka góra forsy – powiedział na koniec i zamilkł. Naburmuszony nie powiedział nic więcej.

* * *

Stał przed lustrem w samym szlafroku i przygładzał dłonią mokre włosy. Musiał przyznać, że kupione przez Ewę tremo miało fantastyczne odbicie. Nie znał się na lustrach, ale z pewnością miało to coś wspólnego z faktem, że wedle zrudziałej fabrycznej nalepki na odwrocie, miało prawie sto lat. W porównaniu z taflą wiszącą w łazience odbity obraz miał nieporównywalną ostrość i głębię. Florian wypoczął w wannie i otaczała go aura dobrego humoru. Nawet żona wydawała mu się sympatyczniejsza.

- To lustro jakości HD – rzucił.

- Prawda, kochanie. Gdybym nie wstydziła się fachowców, kazałabym zamontować taflę nad naszym łóżkiem, a w ramę wstawiła nowe.

- Wtedy widziałabyś moją łysinę, gdy się pieprzymy – odparł, rozchylając poły szlafroka. Jego kutas budził się, twardniał.

- O – powiedziała Ewa. Wepchnęła się między niego a lustro i bezceremonialnym ruchem zadarła sukienkę nad biodra. Poczuł chłód jej ciała i gdy opadła na czworaki, był za nią i wszedł w nią, nie spuszczając wzroku z odbicia w lustrze.

- Pieprz mnie, pieprz – syczała, ale tym razem nie musiała go zachęcać. Patrzył jak włosy żony zamiatają parkiet. W odbiciu widział się potężnym, władczym. Panował nad sobą, nad rytmem, nad nią. I wtedy zobaczył cień. Jakby ktoś stanął za nim. Odwrócił się gwałtownie, Ewa pisnęła. Nikogo poza nimi nie było. Jasne, że nie. Lustro, światło, kołyszący ruch. Kosmos. Tyle o pieprzeniu.

* * *

Pawełek z tajemniczą miną gorszy jest nawet od zagniewanego Pawła – uznał Florian i ziewnął ostentacyjnie na znak, że niespecjalnie zajmują go wieści, które kumpel może trzymać w zanadrzu.

- Coś w sprawie Krzemińskiego? – spytał lekko.

- W pewnym sensie, ale rzecz tyczy wydarzeń sprzed trzydziestu lat. Oj, zaboli, zaboli – dodał tajemniczo.

- Mnie ma zaboleć?

- Nie, tak ogólnie, a ciebie rozboli głowa. Masz jak w banku. Uważaj teraz. To się zdarzyło nie po raz pierwszy. Dziwne, że nie skojarzyliśmy, bo to było bardzo popularne morderstwo. Dziennikarze powiążą w pięć minut. Wystarczy wpisać nazwisko w Google. Jest nawet książka „Sprawa Krzemińskiego” i całkiem nowy film telewizyjny, z cyklu „Polskie morderstwa” czy jak mu tam. Obejrzałem w necie. Są tylko dwie różnice, a reszta kropka w kropkę nasze śledztwo. Pierwsza, że ojciec naszego samobójcy był okazem zdrowia, a druga, że nim zabrał się do krojenia syna, najpierw zabił żonę. Nie, nie matkę chłopca. Tamta ich zostawiła i wedle filmu mieszka w Australii.

- Poczekaj – wtrącił Florian. – Jasne, że sobie przypominam. Znam tę historię chyba jeszcze ze szkoły. Zabił żonę tak jak ten seryjny, ten Furman, ale zostawił ślad, dowód rzeczowy. To było takie teatralne…

- Srebrną papierośnicę z dedykacją – przypominiał Pawełek.

- Właśnie. Zorientował się, że po nim i faktycznie chłopcy już otaczali dom. Poranił syna i strzelił sobie w usta. To jednak różnice. Syn był starszy.

- Miał dwadzieścia lat. Studiował matematykę. To przecież nasz cybernetyk. Sprawdziłem i wszystko się zgadza. Tylko, co to nam w sumie daje, poza tym, że to niezwykle ciekawa zbieżność?

Florian nie odpowiedział. Czuł, że to ważne, ale nie potrafił sprecyzować, co może wnieść do obecnego śledztwa poza zamieszaniem, którego narobią media, gdy poznają szczegóły i powiążą sprawy. Jakby układał puzzle, wiedząc, że gdy wciśnie na właściwe miejsce ostatni element i tak nie rozpozna, co przedstawia ułożony obrazek. A mogło to być zwyczajne samobójstwo, popełnione z bólu, rozpaczy, świadomości zbliżającej się, galopującej śmierci. Mogło być, ale nie było. Polecił Pawełkowi ściągnąć akta dotyczące tamtej zleżałej sprawy i dopiero wtedy przypomniał sobie o rezydencji.

- Gdzie to się wydarzyło? Jaki dom otoczyli wtedy… Gdzie mieszkali Krzemińscy?

- Za miastem. To nawet nie dom, a właściwie taki bardziej pałacyk. Najciekawsze, że należał do Krzemińskich od osiemnastego wieku. Komuchy zabrały, ale oni mieszkali w dawnej służbówce. Dopiero kilka lat po śmierci ojca, nasz cybernetyk odzyskał całość, razem z parkiem i laskiem. Na zdjęciach, które pokazywali w filmie, część niezamieszkana to rudera. Okna zabite dechami.

- Byłem tam wczoraj – przerwał Florian i dopiero teraz opowiedział w skrócie o wizycie w szkole chłopca i rezydencji Krzemińskich. Wydarzenia sprzed trzydziestu lat mogły być powodem, dla którego zamiast w pałacyku, mieszkali w bloku. Tyle tylko, że tak silny resentyment powinien raczej prowadzić do pozbycia się nieruchomości, nie do jej upiększania ogromnym kosztem. Jakby się nie obrócił, zamiast do obłędu, rodzinnej morderczej skazy, docierał do pieniędzy. Wszystko działo się w cieniu potężnej góry, a bez wątpienia była to góra forsy. Pytanie brzmiało, czy chce i czy pozwolą mu drążyć sprawę. W pewnym sensie uznawał za zasadne wątpliwości Aldony, sprowadzające się do pytania: Po co?

- W zasadzie musimy upewnić się na sto procent, że to było samobójstwo. Nic więcej – powiedział, a widząc zdziwienie malujące się na twarzy Pawełka, dodał: - Jeśli dziedziczy żona i ten cały synek, to ok. Ona ma żelazne alibi, a on siedem lat. Nie ma co mnożyć bytów bez potrzeby. No, chyba, że istnieje jakiś dziwaczny testament. I to sprawdzimy.

Odszukali w sieci półgodzinny paradokument, o którym opowiadał Pawełek i obejrzeli go wspólnie na ekranie służbowego laptopa. Było sporo autentycznych zdjęć ze śledztwa, ale realizatorzy nie pozyskali wywiadu z Krzemińskim, ani nie zostali wpuszczeni na teren rezydencji. Inscenizację przebiegu zdarzeń nakręcili w innym, nieco podobnym pałacyku, sądząc z obszernego, chwilami widocznego w tle placu zabaw, pełniącym obecnie zaszczytną rolę przedszkola. Ojciec, morderca i samobójca w jednym, na zaprezentowanych zdjęciach wyglądał dziarsko i zadziwiająco młodo. Pewnie służyło mu wiejskie powietrze. Wspomniano, że był weterynarzem, a żona, której głowę rozbił kamieniem na miazgę, pracowała jako nauczycielka polskiego w miejscowej szkole. Pokazano też trzy zdjęcia młodego Krzemińskiego. Jedno pochodziło chyba z legitymacji studenckiej, a dwa ze szpitala, zrobione podczas krótkiej kuracji rannego chłopaka. Stał tyłem do szeroko otwartego okna, półnagi, ubrany jedynie w pasiaste spodnie piżamy. Zabandażowane ramię i klatka piersiowa sugerowały podobne umiejscowienie ran, do tych, jakie trzydzieści lat później sam zadał swojemu synowi. Ale najciekawszy był wyraz twarzy dwudziestolatka. Florian zatrzymał odtwarzanie i powiększył klatkę.

- On się z nas śmieje – powiedział Pawełek.

- On tryumfuje – poprawił Florian. – Już to widziałem. Wczoraj, na twarzy tego gówniarza.

* * *

Zamiast wejść na klatkę schodową, pospieszyć cuchnącą moczem windą do domowego raju, gdzie królowała Ewa, usiadł na ławeczce przed blokiem. Mieszkał na tym osiedlu prawie pięć lat, a nigdy nie siedział na cholernej ławeczce. Oparł łokcie na drewnianym oparciu i zapatrzył się w niebo. Wrzesień płonął barwami, a błękit przecięty pojedynczą smugą odrzutowca godny był lipcowego poranka. Nawet wiaterek nie chłodził. Odchylił się, ale spojrzawszy za siebie, natrafił na czujny wzrok otyłej kobiety, która poduszkami wyłożyła bocianie gniazdo swojego mieszkania. Tak czuwała nad porządkiem świata. Czym prędzej usiadł prosto. Brakowało mu usprawiedliwienia, by bezczynne siedzieć przed blokiem.

– Żeby choć gazeta – pomyślał.

Był zmęczony. Narzucił zbyt szybkie tempo. Nawet teraz, gdy na moment zamknął oczy, zobaczył niekończący się rząd kartek raportów, analiz, protokołów przesłuchań. I tak nie zdążył. O piętnastej dopadł go zagniewany głos szefa, na szczęście za pośrednictwem telefonu. Głos władcy, pomruk lwa: Tyle spraw, pracy, opóźnień, zaniedbań, a on utkwił przy prostym samobójstwie, zatrudnia Pawełka, dręczy żądaniami archiwum, dzwoni za państwowe…

Zawsze znajdzie się ktoś, kto doniesie. Nie dziwił się temu. Szefowi nie tłumaczył, nie ględził o przeczuciach, nie upierał się. Wspomniał tylko o mediach, a potem przyrzekł, że jutro skończy, zamknie, zapieczętuje. Potem pójdzie wytłumaczyć, przedstawić, byle tylko się media nie obudziły. Mówił szczerze. Postanowił, że nazajutrz zbiorą wszystko do kupy i zostawią dla potomności. Może kiedyś, ktoś, gdzieś, w lepszych czasach usiądzie nad tymi cholernymi aktami.

- O tak – wtrącił głos. – Sprawa ożyje, gdy gówniarz dorośnie, porani swojego dzieciaka, a potem, może dla odmiany, wyskoczy przez okno. Jeszcze o takiej nie słyszałem tradycji rodzinnej, żeby przed samobójstwem, kaleczyć synka.

- Cicho! – powiedział na głos, aż młoda mama, strofująca właśnie, umazaną czekoladowymi lodami córeczkę, ze złością odwróciła w jego kierunku nieprzyjemnie wykrzywiony lisi pyszczek.

- Kto tu hałasuje? – Głos nie krył rozbawienia. – Sprawdź głębiej, odsłoń więcej – szepnął.

Otworzył oczy i wstał. Wtedy zadzwonił telefon. Sądził, że to znowu Ewa, ale na wyświetlaczu pojawiło się źle wróżące słowo: „Burza”. – O, kurwa – odruchowo zaklął pod nosem, wiedząc jakiego słownictwa może spodziewać się po starszym aspirancie Burzyńskim.

- Szefie, kurwa, świadka ci zajebali. Wracaj, kurwa, do biura. Już pojechała ekipa, ale ty… Jaja na całego!

- Mów, człowieku, po ludzku! – Nie miał czasu ani humoru na wysłuchiwanie kaskady bluzgów produkowanych przez Burzę. – Kto zginął?

- Dostaliśmy przed chwilą informację, że ofiary to Adam i Krystyna Krzemińscy.

- Kto? – W pierwszej chwili nie zrozumiał, o kogo chodzi.

- Świadek ze sprawy tego samobójstwa i jego matka.

- Adaś, ten dzieciak? – spytał idiotycznie. Już wiedział, już biegł w kierunku szczelnie zastawionego autami osiedlowego parkingu. – Wezwij Pawełka – krzyknął jeszcze do telefonu.

Przekręcając kluczyk w stacyjce pomyślał, że jednak przeczucie go nie myliło, że ta sprawa jest zgoła innego kalibru, niż wydaje się na pozór.

- Skoro miałeś takie przeczucie, to mogłeś dać im ochronę – skomentował głos.

* * *

- O czternastej wyszli ze szpitala. Nie ma śladów włamania, ale zabójca najprawdopodobniej czekał na nich w mieszkaniu. Pobieżnie…

Nie słuchał. W ochraniaczach na buty, wytyczonymi przez techników ścieżkami przemierzał znane mu już mieszkanie. – Ta krew, to moje błędy, lenistwo i brak odwagi. Wszystko moje – powtarzał w duchu. Na szczęście, tym razem głos milczał. Kobieta leżała na podłodze w sypialni. Kuchenny nóż z czerwoną rączką sterczał z jej klatki piersiowej. – Teatr! Znowu teatr – mruknął, myśląc, że w złym kryminale autor nie omieszkałby dodać, że nóż wyglądał jak wykrzyknik. Zaś to, co jeszcze wczoraj było bezczelnym chłopcem, leżało na dnie wanny.

- Trzeba będzie poskładać jak pierdolone puzzle – powiedział jeden z techników zbierających odciski palców.

Florian przełknął ślinę i spytał, kto powiadomił policję.

- Sąsiedzi. Drzwi były otwarte na oścież.

- Weźcie nagrania z monitoringu. Obejmują wejście na klatkę schodową. Trzy dni temu braliśmy.

- Pawełek już poszedł.

- Dobrze – orzekł, ale nic nie było dobrze. Wiedział, że nikt mu nie zarzuci opieszałości ani braku staranności. Drążył jako jedyny, ale mimo to czuł, że to koniec. Nie dawał rady. Był wstrząśnięty i wiele wysiłku wkładał w to, by wyglądać i zachowywać się profesjonalnie. Jakby ziemia usuwała mu się spod stóp, jakby tańczył na miotanym przez sztorm pokładzie. Cała sekwencja zdarzeń. Kto? W jakim celu? Jednemu z funkcjonariuszy podyktował adres rezydencji i numer stadniny, polecając przewiezienie na komendę pana Stanisława. Działał żeby nie upaść, choć zdawał sobie sprawę, że to pozory. Myśl, że siwowłosy opiekun koni mógł pociąć na kawałki siedmiolatka, była po prostu śmieszna.

- Jest list, znalazłam na kuchennym stole pod gazetą – poinformowała go młoda, bardzo przejęta swym sukcesem policjantka.

List był krótki. Duże, brunatne, kaligraficzne litery, w stylu jaki znał z zachowanego jakimś cudem zeszytu prababki. W przeciwieństwie do wyszukanej formy, treść była stosunkowo prosta. Z tym, że zawarty w tekście przekaz, nie był skierowany do nich.

„Sługi moje niniejszym uwiadamiam, że pycha a nieposłuszeństwo śmiercią karane będą, bo kto zakon naraża i wieczną chwałę jego, na śmierć i męki piekielne zasługuje jeno”

- Napisane krwią, brak podpisu, kulawa stylizacja językowa – zauważył technik, biorąc się do robienia zdjęć.

- Cały list jest podpisem – powiedział Florian i wyszedł z mieszkania na klatkę schodową. Wracający z zapisami monitoringu Pawełek, przyniósł hiobową wieść, że na skwerze przed blokiem rozkłada się telewizja.

- Publiczna? – spytał Florian.

- Jeszcze gorzej – odparł Pawełek.

* * *

Florian dotarł do domu o ósmej rano. Ewa była już w drodze do podniebnej kancelarii adwokackiej, gdzie pilnie sekretarzowała od prawie dwóch lat.

„W piekarniku masz pierożki do odgrzania – napisała, a niżej narysowała serduszko i dodała, że bosko wyglądał w telewizji.

Skrzywił się na samo wspomnienie. Był zbyt zmęczony, by jeść. Musiał się wykąpać, ogolić i przespać choć trzy godziny. Nasypał kawy do kawiarki, postawił maszynkę na gazie, gdy zorientował się, że nie nalał wody do pojemnika.

- Jestem beznadziejny, do kwadratu – pomyślał.

- Nie przesadzaj – powiedział głos.

Miał odburknąć po swojemu, gdy zorientował się, że głos nie rozległ się wewnątrz jego głowy. Stężał. Uświadomił sobie z przerażeniem, że pistolet w kaburze, razem z szelkami, krawatem i zmiętą koszulą, zostawił na kuchennym stole. Odwrócił się, jeszcze z nadzieją, że to wynikający ze zmęczenia majak, ale za stołem siedział rozparty na krześle w niedbałej pozie, nieznany Florianowi facet w średnim wieku, ubrany w spraną wojskową kurtkę i rozchełstaną na piersi czerwoną koszulę. Obcy uśmiechał się, jakby jego nagłe pojawienie się było niewinnym kawałem. W każdym razie nie sięgnął po broń. Florian podszedł, patrząc w oczy nieznajomemu i nim się odezwał, przygarnął glocka. Nie miał zamiaru wyciągać broni z kabury. Przez te kilka sekund ocenił możliwości nieproszonego gościa i uznał, że w razie czego wystarczy mu pięść i kajdanki. Nieznajomy tymczasem podniósł ręce, ale nie w geście kapitulacji, a raczej rozbawionego zniecierpliwienia, jakby chciał rzec: Dobra, dobra, ale bez przesady.

- Co tu robisz? To najście – Florian wypowiedział swoją kwestię cicho, ale nasycił głos lodowatą groźbą.

- Przyszedłem, żeby wyjaśnić panu, o co chodzi w sprawie, którą pan prowadzi. Mam wrażenie, że niepotrzebnie…

- Porozmawiamy na komendzie. Proszę położyć ręce na stole, tak żebym widział otwarte dłonie. – Ręce! – wrzasnął, widząc, że nieznajomy nie ma zamiaru zastosować się do polecenia.

- Proszę usiąść – powiedział mężczyzna i Florian bezwolnie klapnął na krzesło. Chciał się poderwać, ale nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. – Hipnoza? – Przemknęło mu przez myśl, ale nie wierzył w takie banialuki. Chciał się odezwać, ale nie mógł otworzyć ust i tylko zamruczał.

- Proszę się uspokoić. Przyszedłem jako przyjaciel i mam nadzieję, że jako przyjaciel odejdę. Może wyda się to panu dziwaczne, czy nawet śmieszne, ale jestem wampirem. Oczywiście nie posiadam atrybutów, jakie nam przypisujecie, ale Nosferatu to ja. – Ukłonił się teatralnie.

- Jest, był pan tak blisko zrozumienia na czym polega przemiana, że musiałem pana uprzedzić. Czytał pan mój list, więc mniemam, że wie pan, dlaczego musiałem zarżnąć tę świnkę, a była to świnka po czwartej przemianie. Z jednej strony żal materiału, ale z drugiej, materiał nie rokował poprawy. Błędy można wybaczyć, ale nie wtedy, gdy łączą się z pychą i pogardą wobec ludzi. Nie dość, że powielił metodę przemiany, co zwraca uwagę i jest zabronione, to na koniec, w przypływie dziwacznego szaleństwa zabił własną matkę, czyli żonę, żeby powiedzieć prawdę. Za godzinę zadzwoni ten bluzgający sierżant i dowie się pan, że odciski na rękojeści noża należą do chłopca. Nie jest pan zszokowany, prawda? Wiem, że już w trakcie wizyty w szpitalu powziął pan podejrzenia, że z tym dzieciakiem jest coś nie tak. Nawet nie potrafił zagrać przed wami skrzywdzonego malucha. Gorzej. On nie chciał! O, przepraszam, już może pan mówić.

- Pan się przyznał do morderstwa – wychrypiał Florian.

- Oczywiście, ale sprawy między wampirami nie podlegają waszej jurysdykcji. Zbrodniarz poniósł karę, a świat się nie zawalił.

- To było dziecko – zaoponował.

- Ma pan osobliwe wyobrażenie o dzieciach, panie policjancie. Pan Krzemiński został namaszczony formułą w tysiąc dziewięćset dwudziestym trzecim roku. Był dobrym kandydatem. Majątek, sposób życia… Niech pan nie myśli, że takie błahostki decydują, ale na początku, w trakcie pierwszego życia bywają pomocne. Słyszy pan od czasu do czasu głosy, podświadomość do pana przemawia, najczęściej, gdy zgiełk dnia za panem, w chwilach relaksu.

- Tak, zdarza się – potwierdził, trochę wbrew sobie Florian.

- Jest pan w kręgu. Zaglądamy, sprawdzamy, czasem coś podpowiemy. Nie musi pan potwierdzać. Najpierw pokażę panu, kim byłem i jak wygląda namaszczenie, wyrwanie z grona śmiertelników.

- Jesteście nieśmiertelni?

- Nie, nikt nie jest nieśmiertelny pod słońcem, pod białym. Najdoskonalszy umysł, najpełniejsza świadomość ulegają zużyciu. Są wypadki losowe, giniemy, choć po każdej przemianie coraz trudniej nas zabić, nabieramy mocy. Właśnie się pan o tym przekonuje. Powtarzam. Przyszedłem jako przyjaciel. Nie mogłem dopuścić, by się pan dręczył, bo ze swoimi podejrzeniami, wiedzą i tak zostałby pan sam. Jest jeszcze rzecz, która mogłaby okazać się wręcz niebezpieczna dla pana, w najlepszym razie podważyć pańską uczciwość, ale o tym potem, gdy będę składał panu propozycję. Oczywiście, będzie mógł pan ją odrzucić, a może być pan pewny, że nie skrzywdzę ani pana, ani nikogo z pańskich bliskich.

Florian poczuł, że znowu włada prawą ręką i pomyślał, że czar pryska, ale tym razem się mylił.

- Proszę wyciągnąć prawicę – polecił wampir. Florian nie czekając aż zostanie do tego zmuszony, podał mu rękę. Dłoń nieznajomego była zwyczajna, po ludzku ciepła.

- Zobaczysz świat moimi oczami. Wracamy do roku tysiąc sześćset czterdziestego ósmego. Odbiłem z podjazdem, by sprawdzić, czy ojciec zdążył ewakuować rodzinę – mówił wampir, a w tonie jego głosu była gorycz. Florian zrozumiał, że te nadzieje okazały się płonne.

Obrazy zaczęły się nakładać. Jeszcze widział blat stołu, ale ten ginął w trawie wysokiej, przez którą przedzierał się, prowadząc konia za uzdę. Obraz był niewyraźny. Idąc, płakał. Mrugnął, otarł łzy grzbietem dłoni, w której zaciskał szablę. Przeszedł przez widmo stołu.

Ostrokół częściowo zwalony, chlewy i stodoły spalone ze szczętem, ale dom częściowo ocalał, przez deszcz zgaszony. I trupy. W błocie, szeroko rozlanych kałużach poniewierały się odarte z szat trupy. Sine, posiekane szablami, pokłute pikami. Dzieci, niewiasty… Jednak nie Tatarzy – przemknęło mu przez myśl.

Na gałęziach rozłożystego dębu, w którego cieniu dorastał, jego najbliżsi. Nadzy, pohańbieni ze szczętem. Ojciec rozpruty, wytrzebiony, z osmaloną, niegdyś siwą brodą. Matka, siostry… Upadł na kolana przed ich męką. Owionął go zmieszany z odorem spalenizny trupi zaduch. Zatracił się. Na czworakach trwał nie wiedzieć jak długo, patrząc w błoto, w rdzawe, zastygłe smugi krwi, jakby widział w nich swój los. Otoczyli go żołnierze, krzyczeli, próbowali podnieść. Nie rozumiał słów, trwał uporczywie w hańbiącej go pozycji. Potem ksiądz kapelan wykrzykiwał unisono nad jego głową modlitwy, będące wezwaniem do opamiętania. Podniósł się, stanął przed księciem panem, który po ojcowsku położył mu dłonie na głowie, jakby błogosławił młodemu rycerzowi w obliczu tej śmierci potwornej, tego pohańbienia i sromoty.

- Pomścisz, lżej będzie – perswadował magnat. Srebro błyszczało na jego piersi, a z oczu wyzierało piekło sprawiedliwej kary.

- Wasza książęca mość – wydusił z siebie.

- Jednakowoż – książę ściszył głos – mam dla ciebie propozycję, która cię pewnie zadziwi, a może nawet przerazi, ale pamiętaj, że jak twemu ojcu, tak i tobie dobra życzę,

- Stanie się wedle woli waszej książęcej mości.

Florian poczuł, że wampir luzuje uchwyt, a potem wypuszcza jego dłoń. Odetchnął głęboko.

- Znam podobną scenę z powieści.

- Wiem przecież – odparł wampir i uśmiechnął się szeroko. – Spójrz w jakiej byłem sytuacji. Prawdę mówiąc, nie miałem wyboru. Książę namaścił mnie nazajutrz i ani on, ani ja nigdy tego nie żałowaliśmy. Jest moim opiekunem, tak jak ja będę twoim.

- To jakieś bajki, ale przyjmując, że prawda, chyba oszalałeś sądząc, że dla przedłużenia życia, poświecę syna, którego zresztą nie posiadam i posiadać nie będę, a potem znowu i znowu, i znowu… - mówiąc, z każdym wypowiadanym słowem podnosił głos.

- Przede wszystkim siebie zabijasz, nie dziecko – zaoponował wampir. – Po drugie, mylisz się, że nie jesteś ojcem.

- Przecież zabijamy duszę, przejmując ciało – wymknęło mu się niezręcznie. – Znaczy, wy zabijacie – poprawił. Nadal było źle. Mówiąc tak sprawiał wrażenie, że uwierzył, a przecież to były sztuczki. Seria cholernych sztuczek. I jeszcze to dziecko. Nawet zaprzestał kuracji. Skąd dziecko?

- Nie do końca. W pewnym sensie to połączenie. Dominujesz, ale on jest w tobie, wszyscy kolejni. Możesz z nimi rozmawiać na pewnym poziomie, ale to technikalia. Reszta prawem natury. Dzisiaj brak czasu na wyjaśnienia, ale nie obawiaj się, czasu ci nie zabraknie. Dzisiaj. Teraz musisz podjąć decyzję. Zgodzisz się, uczynię cię jednym z nas, a na podjęcie decyzji o przemianie będziesz miał całe życie. Otworzysz umysł, twoje ciało zyska…

- Zrobisz czary-mary i odejdziesz.

- Sam się przekonasz, bo już przecież zdecydowałeś.

Zadzwoniła leżąca na blacie komórka. Burza, tym razem starannie powstrzymując się od przekleństw, poinformował Floriana, do kogo należą odciski palców znalezione na nożu.

- Jak pan to widzi? – spytał, kończąc relację.

- Prześpię się i jadę. Zbierz wszystkich na trzynastą – odparł.

Skończył rozmowę i wstał. Odzyskał pełną swobodę ruchów. Wampir obserwował go spod przymkniętych powiek. Najwidoczniej uznał sprawę za załatwioną i czekał tylko na jedno krótkie słowo potwierdzenia.

- Dlaczego ja? – spytał Florian.

- Obserwuję cię od dawna. Jesteś w kręgu, przewyższasz innych kandydatów rozumem i pod względem moralnym. Spodobał mi się twój krytycyzm, choć nawiasem mówiąc, nie jesteś sprawiedliwy w stosunku do Ewy, ale to się zmieni. Poza tym jest jeszcze coś, o czym powinieneś wiedzieć, a co bez mojej pomocy może sprawić, że pogrążysz się w nielichych kłopotach. Otóż, po śmierci jego żony i syna, ty dziedziczysz po Krzemińskim. Tak głosi napisany ponad dziesięć lat i potwierdzony notarialnie testament, który zostanie jutro odnaleziony. Jak mawia ten facet od koni: Ludzie odchodzą a praca zostaje. Teraz twoja kolej.

- Skąd ja. Nie znałem go przecież…

- A stąd, że ja tak chciałem. Tylko się nie przywiązuj do majątku, jak tamten. W dzisiejszych czasach trzeba kluczyć, zmieniać kraje, narodowość… Zresztą zawsze tak było. Pamiętaj, że jestem twoim opiekunem, przyjacielem, ale jego też byłem.

- Sugerujesz, że mogą mnie oskarżyć o udział w tych morderstwach, bo odnoszę korzyść?

- Niebagatelną.

- Mam żelazne alibi. Zresztą mogę odmówić przyjęcia.

- Możesz, ale tego nie zrobisz. Alibi zaś jest rzeczą względną. Na przykład pani psycholog może zapomnieć, że razem spędziliście uroczy dzień.

Florian poczuł, że zapada się w sobie. W mieszkaniu pociemniało, ale to tylko ciężkie deszczowe chmury zakryły błękitne niebo nad miastem. To nie był sen, ale i nie rzeczywistość. Jednak sztuczka, hipnoza!

- Co z krwią, pijecie krew? – spytał.

- Bzdury! Tylko kilka kropel podczas przemiany, podczas wypowiadania formuły. Krzemiński ciął jak rzeźnik. Nie potrafił powstrzymać się przed efekciarstwem.

- Ale po co to wszystko? Jaki jest cel waszego istnienia? Nie jesteście, jak rozumiem, pasożytami żerującymi na ludziach.

- Jesteśmy księgą. Świat nie ostanie się bez prawdy i my przenosimy ją z pokolenia na pokolenia. Człowiek ma bowiem dar przeinaczania wszystkiego, interpretacji, zacierania śladów swych zbrodni, zapominania sukcesów. Naszą rolą jest trwanie, bo na koniec, ktoś musi opowiedzieć świat w jego ohydzie i doskonałości. Stanąć przed tronem króla, jako powiernik tego, co było.

Teraz pociemniało naprawdę. To już nie była wina chmur za oknami. Ledwie widział jaśniejszą plamę twarzy wampira.

- Nie czas na wykład. Powtarzam: Od chwili, gdy położę dłonie na twej głowie, od momentu, gdy skończę wypowiadać świętą formułę, będziesz miał całe życie, by poznać, by podjąć ostateczną decyzję. Zdążysz zajrzeć w takie głębie…

- A srebro, kołki w sercu, brak odbicia w lustrze…

- Bzdury, bajdy oparte na ględzeniu renegatów. Babskie śpiewki, ale na lustra uważaj. Nie, nasze odbicie jest widoczne, tyle tylko, że w tych doskonalszych, na szczęście rzadko już spotykanych możemy dostrzec, ale tylko my, coś więcej, coś co widzimy niechętnie.

Nie bał się. Był ciekawy, czym skończy się ta wizja. Siedząc za stołem i trzymając prawą dłoń na kaburze, uniósł lewą i powiedział, że się zgadza. Wampir podszedł, położył dłonie na jego głowie, rozpoczynając rytuał. Monotonny zaśpiew zdawał się dochodzić z wielkiej odległości. Płynął przez lodowate pustkowie, mijał Słońce, zbliżał się…

* * *

Otworzył oczy. Leżał na kanapie w salonie. Wstał, poszedł do kuchni. Broń leżała na stole, tak jak ją zostawił. Zmięta koszula zwisała z oparcia krzesła. Spojrzał na wiszący nad lodówką zegar. Dochodziła pierwsza.

Pamiętał wszystko, zupełnie inaczej, niż się pamięta sny. Jakby wizyta nieznajomego, cała ta absurdalna rozmowa odbyła się naprawdę. Krzesło na którym tamten siedział, zostało wsunięte tak głęboko, że wyściełane oparcie dotykało blatu. W powietrzu nadal unosił się jaśminowy zapach obcego. Poczuł go, gdy ten podszedł, by i z niego uczynić wampira. Sprawdził komórkę. Oczywiście rozmawiał z Burzyńskim. Wizyta zdawała się realną, ale cała reszta, treść rozmowy, te wizje…

- Jak to zabrzmi – pomyślał. – Oto odwiedził mnie facet, który przyznał się do zabicia i poćwiartowania dziecka, a ja, zamiast go skuć, siedziałem i gawędziłem z nim jak z dobrym znajomym. Napiszę w raporcie, że NN był wampirem i jako wampir zniewolił mnie, przez co nie mogłem podjąć skutecznych wobec niego kroków, w związku z czym położyłem się spać. – Roześmiał się głośno. Wiedział, że nikomu nie powie słowa, na temat tego, co się wydarzyło w jego kuchni. – Jasna cholera! Teraz i ja jestem wampirem. To się dopiero moja Ewunia ucieszy.

Wziął prysznic. Zamarudził przy goleniu, tracąc czas na szukanie zmian, jakie mogły zajść w jego twarzy, ale oczywiście niczego interesującego nie znalazł. Wielki ludzki usypiacz zaczął mu podpowiadać, że może jednak śnił, że zmęczenie nieprzespaną nocą, że stres…

Zadzwonił do Pawełka, że będzie za godzinę. Włączył piekarnik, nastawił kawę i poszedł do sypialni, żeby się ubrać. Wracając do kuchni, przypomniał sobie słowa nieznajomego i skręcił do przedpokoju, by skonfrontować się z kupionym przez Ewę „boskim” tremem.

- Teraz wierzysz, że zostałeś jednym z nas? – zapytał głos w jego głowie.

Żeby nie upaść, oparł się dłonią o ścianę i z bliska patrzył w czerwone ślepia stwora, którym się stał. Kosmyki włosów spadały z niskiego czoła, a wilczy, wysunięty w przód pysk ociekał śliną. – Jest i cena! – Zdążył pomyśleć, gdy trzasnął zamek i w otwartych drzwiach stanęła jego żona. Nie zdążył uciec, ukryć się. Rozpaczliwym po dziecinnemu gestem zakrył twarz dłońmi i wychylony w przód czekał na wrzask przerażenia. Patrzyła na niego, ale milczała. Wyjrzał ostrożnie przez rozsunięte palce, a wtedy Ewa roześmiała się serdecznie, jakby jego poza i gesty były doskonałym żartem.

Rozpromieniona, odmłodzona, szczęśliwa jak przed laty. Odjął ręce od twarzy, czując jak bardzo się wygłupił.

- Cześć kochanie – powiedziała podchodząc i czule obejmując Floriana. – Nigdy nie zgadniesz, mój słodki, jaką fantastyczną mam dla ciebie wiadomość.

 

 

 

 



tagi: opowiadanie 

Jacek-Jarecki
2 września 2017 07:48
19     2838    6 zaloguj sie by polubić

Komentarze:

Grzeralts @Jacek-Jarecki
2 września 2017 10:36

O, żesz ty, w mordę...

zaloguj się by móc komentować

chlor @Jacek-Jarecki
2 września 2017 13:01

O kurde!

zaloguj się by móc komentować


Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki
3 września 2017 07:56

Przepraszam. 

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @Jacek-Jarecki 3 września 2017 07:56
3 września 2017 10:12

A za co? Reklamujesz swoje opowiadania, ja kupiłem. Ale przed snem ich czytał nie będę

zaloguj się by móc komentować


Grzeralts @Jacek-Jarecki
3 września 2017 14:10

Ostatnio Amazonię - to akurat można czytać przed snem. A wcześniej Wypisy z Księgi Mroku - ich nie można ;) 

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki
3 września 2017 15:03

Ciekawostka w tym, że opowiadabnia z "Wypisów" cięgiem jeszcze poprawiam/przerabiam. Tu publikuję przykłady. Za rok prawa wracają do mnie i chcę spróbować z większym/lepszym zestawem. Rzecz w tym, czy ktoś zechce wydać. Jakby nie było, ukażą się na tutejszej stronie. Co dalej? Nie wiem. 

zaloguj się by móc komentować

Marcin-Maciej @Jacek-Jarecki
3 września 2017 16:39

Nie ma za co przepraszać. Proszę publikować, czytelnicy ocenią. 

Opowiadanie jest mocne. Dobrze się czyta.

Mi cały czas siedzi w głowie opowiadanie sprzed paru dni , Najlepszy przyjaciel. Daje do myślenia. 

Mieliśmy w planie kupno czworonoga. Teraz już wiemy że weźmiemy psa ze schroniska. 

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Marcin-Maciej 3 września 2017 16:39
3 września 2017 17:26

Jeśli to prawda, jestem szczęśliwy.

Mam dwie suczki ( mam...hi..hi...) Różę przygarnąłem 9 lat temu. Opisałem to na blogu. Doszła jedna z ośmiu szczeniąt, córeczka Aza ( wystepuje w "Prawie do powrotu" ). 

Czytam te historie straszliwe o ludziach niszczących psy. Cóż mam zrobić, poza tym, że chwalę dobrych, a nienawidzę złych? Wymyśliłem, że skoro nie mogę zabić tych skurwysynów, to napiszę opowiadanie.

Nikt, na świecie, na białym, tak bardzo nie zasłużył sobie na dobry los, jak psy dzielne. 

Dorada praktyczna w jednym słowie: Kundelek.

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @Jacek-Jarecki 3 września 2017 17:26
3 września 2017 20:03

Najlepszy przyjaciel faktycznie świetny, aczkolwiek nieco straszący. My mamy psa (znaczy sukę) ze śmietnika wyciągniętego przez jakąś fundację i takież koty. Ostatnio, niestety, jeden nam zginął.

Jesteś dobry w takich formach, jak te Wypisy. Dobrze się to czyta.

zaloguj się by móc komentować

chlor @Jacek-Jarecki
3 września 2017 20:18

Bardzo dobre dialogi, wyraziste postacie, i opisy sytuacji. Górna półka literatury rozrywkowej. Rozrywkowej, bo wampirów zasadniczo nie ma.

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Grzeralts 3 września 2017 20:03
4 września 2017 11:51

A będę jeszcze lepszy, ponieważ wybieram się do biblioteki, gdzie nie bacząc na śmieszność tego kabotyńskiego gestu, wybiorę po jednej książce z dorobku najpopularniejszych obecnie polskich pisarzy. Będę preferował tych, z którymi zapoznałem się dzięki lekturze tekstów Gabriela. 

Wezmę Mroza, Grocholę, Cherezińską i tych innych, których nazwiska mi umknęły, ale widząc ich dzieła, z pewnością sobie przypomnę. Nie omieszkam się pochwalić! 

zaloguj się by móc komentować

Grzeralts @Jacek-Jarecki 4 września 2017 11:51
4 września 2017 12:15

Czekamy z niecierpliwością:)

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Jacek-Jarecki
4 września 2017 14:19

Nie dałem rady! Stary chłop, a wstydzi się wypożyczyć książkę Grocholi. Obłęd.

Cherezińskiej nie było, bo w czytaniu i na zapisy. Bonda i Mróz padli ofiarą zaglądania do tekstu. Ta pierwsza, to "ch.. wie co", bo gdzie zajrzałem woda. Mrozowi przydałby się z kolei kontakt ze słownikiem i sprawdzenie znaczenia niektórych wyrazów, którymi ubarwią swą fabułę.

Z polskich pisarzy, wziąłem w końcu pana Mortkę "Projekt Mefisto". Panamortkowe dzieło reklamowane jest na obwolucie tak, że nie mogłem się oprzeć:

"W tym zapomnianym przez Boga, ale nie przez diabła mieście ( miasto nazywa się Wypluty) Zygmunt trafia na przedziwne ludzkie typy: schorowanego wujka Czesia, barmankę Natalię o hipnotyzującym spojrzeniu, tajemniczego pracownika banku Jaro i Łukasza, wypalonego zawodowo nauczyciela historii..."

Jak się oprzeć?

Autor napisał wiele książek i marzy, żeby na starość zostać hobbitem.

zaloguj się by móc komentować

Rozalia @Jacek-Jarecki 4 września 2017 14:19
6 września 2017 16:52

"Nie dałem rady! Stary chłop, a wstydzi się wypożyczyć książkę Grocholi. Obłęd."

Trzeba powiedzieć: - A dla żony, córki... lub tp., poproszę jeszcze Grochole. 

●●●●●●●●●●●●

Opowiadanie przeczytałam od razu. Nie komentowałam, żeby  nie wcinać się w męskie grono, ale dziś muszę, inaczej się uduszę. Pierwsze co mi przyszło do głowy - NUM. Po przemianie w wampira.

W ogóle "czyta się". Świetne opisy, natychmiast uruchamiają wyobraźnię. Psychologia też super.

zaloguj się by móc komentować

Jacek-Jarecki @Rozalia 6 września 2017 16:52
6 września 2017 18:04

Córki daleko, a żona, gdyby się dowiedziała, że ja tak publicznie... 

Biada mi! 

Co to jest NUM?

A w ogóle, to dzięki. Ja tak mam, że mnie trzeba od czasu do czasu zachęcić. :)

zaloguj się by móc komentować

Paris @Jacek-Jarecki 6 września 2017 18:04
6 września 2017 18:34

Nasz ulubiony minister - w skrocie  NUM tj.  Morawiecki...

... mnie tez sie podobaja te rozne Pana opowiadania... no i fajnie sie je czyta.

zaloguj się by móc komentować

Rozalia @Jacek-Jarecki 6 września 2017 18:04
7 września 2017 13:17

NUM - Nasz Ulubiony Minister - wicepremier Mateusz Morawiecki, tak go nazwali na blogu Coryllusa. Też musiałam dopytać.

●●●●●●

W kwestii Grocholi. Napisałam żony, córki i tym podobne. Można przecież powiedzieć: - Jeszcze dla kolegi, Grochole. :)

Swoją drogą sytuacja jak w starym dowcipie, gdy kupowanie prezerwatywy wywoływalo jeszcze rumieniec wstydu, a panowie, zaopatrujący się w aptece nocnej, w ten artykuł nagłej potrzeby, mówili do pani magister: - Poproszę aspirynę, puszczając przy tym oczko.

Jedną czy dwie "wczesne" Grochole mam, mogę wysłać bez poczucia straty.

zaloguj się by móc komentować

zaloguj się by móc komentować